„Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujące podskokom sztucznych serc, lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych“ – napisał Antoni Słonimski w wierszu „Gołąb ostatni”. Dlaczego tubylcy są „zdziczali”, skoro z opisu wynika, że dysponują bardzo zaawansowanymi technologiami? Dlatego, że obalili jedno z rozlicznych tabu, które dotychczas utrzymywało cywilizację, a zwłaszcza kulturę w stanie spoistości.
Chodzi o kanibalizm, co prawda technologiczny („serc… krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych”). Ten technologiczny kanibalizm nazywa się elegancko „transplantacją” – ale jak zwał, tak zwał. Wszystko sprowadza się przecież do tego, że takiego „jeszcze nie ostygłego” trupa pierwszorzędni fachowcy patroszą, wycinają z niego przydatne kawałki, co prawda – nie do jedzenia, tylko gwoli wszczepienia ich tym, którym mogą się one przydać – ale kanibalizm technologiczny to dopiero początek, więc jestem przekonany, że na drodze obalania kolejnych tabu poczynimy następne kroki, aż od kanibalizmu technologicznego dojdziemy do kanibalizmu zwyczajnego.
Trochę drży mi ręka, gdy piszę te słowa, pomny na tzw. prawo Lityńskiego. Otóż za pierwszej komuny, kiedy to w środowiskach opozycji demokratycznej lat 70. zapanowała moda doprowadzania rozmaitych pomysłów partii do absurdu, Jan Lityński przestrzegał, żeby takich rzeczy nie mówić głośno, bo „jak oni usłyszą, to na pewno tak zrobią”. Żyjemy bowiem w epoce kultu nieubłaganego postępu, który polega na obalaniu kolejnych tabu. Tymczasem mianem tabu określamy pewne fundamentalne zakazy kulturowe, np. zakaz kazirodztwa, które utrzymują kulturę w ciągłości. Podobną, chociaż słabszą rolę, pełnią konwenanse, które zresztą też są przez postępactwo zwalczane w imię „naturalności” zachowań, którą konwenans krępuje. Ale naturalnością nie wszystko można wytłumaczyć, czy usprawiedliwić. Nie ulega wątpliwości, że tak zwane „naturalne potrzeby” są naturalne z definicji. Jednak dzięki konwenansowi żadnemu normalnemu człowiekowi nie przyjdzie do głowy pomysł, by załatwić tę naturalną potrzebę na środku dywanu podczas recepcji u pana prezydenta Andrzeja Dudy. Być może wyznawcy Donalda Tuska, czy mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus uznaliby to za czyn chwalebny, jako dokonany na złość Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale – że się tak wyrażę – normalna większość raczej by takie zachowanie potępiła.
Postępactwo nie może powstrzymać się przed obalaniem tabu w przekonaniu, że zawarte w nich zakazy są „nieracjonalne”. Wprawdzie w sprawie kazirodztwa genetyka przekonuje, że tzw. „chów wsobny” jest szkodliwy dla gatunku i powoduje jego degenerację, chociaż podobno zdarzają się wyjątki. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, że za czasów rosyjskich w powiecie miechowskim małżeństwo z mieszkańcem, czy mieszkanką innej wsi uchodziło za mezalians. W rezultacie w obrębie takiej wsi wszyscy ze wszystkimi byli spokrewnieni, ale – jak twierdzi – objawów degeneracji nie było. Przeciwnie – powiat ten dostarczał armii doskonałego rekruta. Być może tajemnica tkwi w tym, że w tamtych czasach dość powszechne było „psowanie dziewczyn” przez okolicznych ziemian – ale może rzeczywiście był to jakiś zagadkowy wyjątek od reguły. Zresztą mogło być jeszcze inaczej, o czym świadczy złośliwy opis wieczoru autorskiego Władysława Machejka właśnie w Miechowie, gdzie młodzież ponoć udelektowała go chóralnym śpiewem: „Jakem jechoł przez łotyrdek, urwoł mi się tyrdek-myrdek, a Maryna łupie-cupie, tyrdek-myrdek trzyma w d…omu.”
O ile jednak racjonalność tabu w postaci kazirodztwa można podważać, o tyle nie ulega wątpliwości, że w tabu w postaci zakazu kanibalizmu absolutnie nie da się zracjonalizować. Wprawdzie etyka chrześcijańska nakazuje miłować bliźniego swego, ale rozsądek podpowiada, że lepiej – a w każdym razie korzystniej – byłoby swego bliźniego zjeść. Toteż kiedy w Ameryce, a zwłaszcza – w Europie – postępactwo walczy z chrześcijaństwem w imię racjonalności, to perspektywa obalenia tabu kanibalnego wydaje się całkiem realna. Dodatkowym katalizatorem tego procesu może być nakazana przez starszych i mądrzejszych walka z klimatem gwoli ratowania „planety”. Wprawdzie teza o antropogenicznym pochodzeniu zmian klimatycznych jest fałszywa już na pierwszy rzut oka, ale postępactwa wcale nie zbija to z tropu. Jednak tabu jeszcze działa na nich paraliżująco, więc proponują rozmaite półśrodki, na przykład kotlety z mielonych robaków, podczas gdy marnuje się bezpowrotnie mnóstwo pełnowartościowego białka w postaci ludziny. Nieboszczyków, z których każdy średnio waży około 70 kg, albo zakopuje się w ziemi, albo kremuje, z czego powstają rozmaite gazy dostarczające „planecie” niewymownych paroksyzmów.
Tymczasem prof. Paul Erhlich z Pensylwanii twierdzi, że nie uratuje się „planety”, jeśli nie zredukuje się liczebności gatunku ludzkiego z 7,5 miliarda najwyżej do miliarda. Wynika z tego, że miłująca pokój postępowa część ludzkości ma do wykonania ambitny program, który wymaga podjęcia zasadniczych decyzji. Po pierwsze – od kogo zaczynamy eliminację – bo przecież od kogoś trzeba zacząć. Po drugie – jak przeprowadzić cały proces, by jeszcze bardziej nie zaszkodzić „planecie”. Wyobraźmy sobie prymitywów, którzy postanowiliby te 6,5 miliarda zbędnych osobników powywieszać. Jakaż byłaby dewastacja drzewostanu, a przecież pan prof. Erhlich przeciwko drzewom nic nie miał! Trzeba tedy zawczasu obmyślić metody, które pozwalałyby na redukcję populacji w skali masowej, ale jednocześnie nie prowadziły do dewastacji środowiska. Myślę, że idealnym rozwiązaniem może być recycling. W swoim czasie metodę tę wypróbował Józef Stalin w okresie kolektywizacji w ZSRR. Jak pisze A. Sołżenicyn, pewien kontyngent opornych chłopów wywieziono na Wyspę Zajęczą na Oceanie Lodowatym, gdzie pozostawiono ich własnemu losowi bez niczego. Przybyła po roku inspekcja nie znalazła żadnego żywego osobnika, a jedynie kości, starannie oczyszczone przez morskie ptaki. Jak widzimy, i problem został rozwiązany, i środowisko nie ucierpiało – co powinno być wskazówką dla środowisk walczących o dobrostan „planety”.
Kierując się tymi przesłankami, jedynym racjonalnym wyjściem wydaje się całkowite obalenie tabu w zakresie kanibalizmu i wprzęgnięcie ludziny w proces recyclingu. Nie trzeba będzie wymyślać żadnych namiastek z soi, czy robaków, a jednocześnie „planeta” zostanie uratowana i to bez ryzyka dodatkowej dewastacji środowiska. Ze względów higienicznych, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się szkodliwych miazmatów, trzeba by wprowadzić licencje na życie. Jeśli ktoś nie potrafiłby wylegitymować się przed urzędem niezbędnością swojej egzystencji dla kolektywu, podlegałby eutanazji bez konieczności diagnozowania u niego jakiejś choroby, a następnie przerobieniu na rozmaite wyroby użytkowe, zarówno pasteryzowane spożywcze, jak i przemysłowe.
Wymaga to, jak widzimy, skomplikowanych przygotowań, które muszą trochę potrwać, wobec czego moje pokolenie może już nie doczekać wyzwolenia. Oprócz plusów ujemnych ma to również plusy dodatnie, o czym świadczy zakończenie wiersza pod tytułem „Gołąb ostatni”: „O, drogi Panie Hrabio! Jakże mi daleko do dworu ukrytego w sadach, do komnaty ksiąg pełnej, gdzie rozmowy wiedliśmy przy kawie. Wonnej kawie słodzonej z cukiernicy srebrnej”.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie