Demografowie, nie mówiąc już o politykach, zachodzą w głowę, dlaczego w Polsce, podobnie jak i w innych nieszczęśliwych, chociaż rozwiniętych krajach, mamy do czynienia z kryzysem demograficznym. Pewne światło na tę sprawę rzucił laureat nagrody Nobla z ekonomii z roku 1992, Gary Stanley Becker, w swojej książce „Ekonomiczna teoria zachowań ludzkich”. Twierdzi on tam, że ludzie zachowują się tak, jak by kalkulowali, to znaczy – idą po linii najmniejszego oporu.
Bardzo dobrym przykładem takich zachowań jest właśnie demografia. Kiedyś, gdy nie było jeszcze powszechnych przymusowych ubezpieczeń społecznych, dzieci traktowane były przez rodziców jako rodzaj inwestycji, bo sytuacja ludzi starych zależała od tego, czy mieli dzieci, od tego, jak te dzieci były przygotowane do życia w społeczeństwie oraz – czy były wychowane w poczuciu odpowiedzialności, czy nie. Dlatego ludzie chcieli mieć dzieci, przywiązywali też wagę do ich edukacji, no i starali się wychowywać je porządnie. Mimo poziomu życia znacznie niższego niż teraz, liczba ludności w Europie nieustannie wzrastała, co umożliwiło Europejczykom ekspansję na inne kontynenty.
Ale nigdy nie jest tak dobrze, by nie mogło być jeszcze lepiej, chociaż – jak wiadomo – lepsze jest wrogiem dobrego. Żeby tedy ulżyć znękanej ludzkości, zaczęto w Europie wprowadzać powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne. I kiedy już je wszędzie wprowadzono, pojawiły się objawy kryzysu demograficznego. Rozerwały one bowiem związek między sytuacją ludzi starszych, a posiadaniem dzieci. Sytuacja ludzi starszych pozornie przestała zależeć od posiadania dzieci, a zaczęła pozornie zależeć od składki emerytalnej, jaką płacili w przeszłości. Zgodnie tedy z odkrytym przez Beckera mechanizmem, ludzie powoli zaczęli uchylać się przed posiadaniem dzieci, nie traktując ich już jako rodzaju inwestycji, tylko jako rodzaj obciążenia, od którego instynktownie uciekali. Bo rzeczywiście – koszty utrzymania, wykształcenia i wychowania dzieci konkurowały z wysokością opłacanej składki emerytalnej, od której zależała wysokość emerytury. W dodatku państwo, będące organizatorem systemu przymusowych ubezpieczeń społecznych, było zainteresowane, by do systemu wpływało jak najwięcej pieniędzy, więc zaczęło wychodzić naprzeciw skłonności ludzi do uchylania się od posiadania dzieci. Zaczęto reklamować środki antykoncepcyjne, legalizowano aborcję, która nawet została awansowana do rangi podstawowego prawa człowieka. Co prawda nie wiadomo którego: czy tego abortowanego, czy tego, który go abortował – ale zwolennicy nieubłaganego postępu nie przejmują się takimi drobiazgami.
W rezultacie wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu, ale po upływie kilkudziesięciu lat w społeczeństwach zaczął gwałtownie narastać odsetek ludzi starych, a system zaczął tracić wydolność. O ile bowiem jeszcze w latach 60. w Polsce na jednego emeryta przypadało siedmiu płacących składki, o tyle teraz – mniej niż dwóch. Toteż tam, gdzie sytuacja stawała się poważna, a jednocześnie wpływy Kościoła katolickiego malały, rozpoczęła się, najpierw nieśmiała, a potem coraz śmielsza, propaganda eutanazji. Dobroczynny socjalizm zaczął domagać się ofiar z ludzi i zaczął je otrzymywać.
W ogóle przymusowym ubezpieczeniom społecznym towarzyszyła osobliwa filozofia – że życie w starości jest ważniejsze od życia w młodości. Młodzi ludzie, którzy chcieliby założyć rodziny i tak dalej, obciążani są rosnącymi składkami emerytalnymi i to wtedy, kiedy pieniądze są im potrzebne na mieszkanie, wychowanie i wykształcenie dzieci. Logiki w tym żadnej nie ma, jak to w socjalizmie, o którym Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” pisze: „Nie temu bowiem system służy, by prolet gnuśniał w dobrobycie lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie”. Tedy chociaż od co najmniej 30 lat przyczyny kryzysu demograficznego są znane, nikt nie ośmiela się podnieść świętokradczej ręki na „zdobycz ludu pracującego” w postaci przymusowych ubezpieczeń społecznych. Przeciwnie – uruchamiane są przedsięwzięcia pociągające za sobą dalszy drenaż obywateli, zgodnie ze spostrzeżeniem Stefana Kisielewskiego, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innym ustroju.
W tej walce pojawił się nowy pomysł. Oto pani Marta Stasińska właśnie wystąpiła z apelem do Polek, by powstrzymały się przed rozmnażaniem, dopóki nie zmieni się władza. Najwyraźniej „Strajk Kobiet” wkracza w nowy etap aktywności. Nie wiadomo jeszcze, w jaki sposób Polki mają powstrzymać się przed rozmnażaniem: czy strajk obejmie alkowę, czy też skupi się na środkach antykoncepcyjnych i aborcji, ale tak czy owak kryzys demograficzny w Polsce jeszcze się pogłębi. Pani Stasińska najwyraźniej myśli, że rząd pana premiera Morawieckiego bardzo się tym zmartwi. Tymczasem dla rządu, jakikolwiek by on nie był, to prawdziwy dar Niebios. W ten sposób, już od najbliższych lat, rząd odczuje ulgę przynajmniej w zakresie programu 500 plus oraz innych, podobnych, związanych z dziećmi. Toteż wcale bym się nie zdziwił, gdyby panią Stasińską zainspirował Donald Tusk, który wie, że Naczelnika Państwa w programach rozrzutnościowych nie przelicytuje, ale w razie przejęcia steru rządów będzie musiał je kontynuować, więc jeśli na skutek apelu pani Stasińskiej Polki przestaną się rozmnażać, to byłoby to dla niego jakieś wyjście. Czy jednak apelu pani Stasińskiej posłuchają Ukrainki, których w Polsce jest już całkiem sporo, a będzie coraz więcej, zwłaszcza gdyby na Ukrainie doszło do „zamrożenia konfliktu”. One wcale nie muszą być zainteresowane zmianą władzy w Polsce w takim stopniu, jak pani Stasińska, która gotowa jest nawet na ascezę.
Stanisław Michalkiewicz