Nieubłaganie zbliża się termin wyborów parlamentarnych, w następstwie których w naszym społeczeństwie mogą zajść daleko idące zmiany. Albo mogą też nie zajść. Wszystko zależy od rezultatu: jeśli wybory wygra obóz „dobrej zmiany”, to żadne daleko idące zmiany się nie pojawią, ale gdyby wygrał obóz zdrady i zaprzaństwa – ooo, wtedy w naszym życiu społecznym dokonałoby się coś na kształt rewolucji. To znaczy – nie tyle może „w naszym”, to znaczy – w życiu zwykłych obywateli – bo tu akurat zmieniłoby się niewiele albo zgoła nic. Natomiast w szeroko pojmowanych środowiskach politycznych zmiany byłyby nie tylko spektakularne, ale niezwykle głębokie.
Oto jedni dygnitarze straciliby swoje stanowiska, ale za to inni zaczęliby je obejmować. W związku z tym u tych pierwszych coraz rzadziej odzywałyby się telefony, a ich żony musiałyby skasować prenumeratę wytwornych magazynów dla pań z wyższych sfer. Naturalne przyjaciółki coraz częściej zapadałyby na migreny albo nawet przestałyby pojawiać się na umówionych spotkaniach, a co gorsza – niektóre, bardziej ambitne, mogłyby napisać demaskatorskie książki, jak to były molestowane i w ogóle. Przyjaciele nagle rzuciliby się w wir czasochłonnych zajęć do tego stopnia, że nie mieliby nawet czasu na odebranie telefonu. Za to u tych drugich – rewolucja! Telefony dzwoniłyby od świtu do nocy, w związku z tym trzeba byłoby do ich odbierania zatrudnić jakąś asystentkę albo nawet dwie. Żony dygnitarzy zaprenumerowałyby luksusowe magazyny dla pań z wyższych sfer i zaczęły „bywać”. Naturalne przyjaciółki, których pojawiłaby się cała chmara, same by się nadstawiały do molestowania, oczekując w zamian rozmaitych rekompensat, najlepiej w postaci brylantów, które – jak wiadomo – są najlepszym przyjacielem każdej kobiety. Przyjaciele z dawnych lat, to znaczy – z podstawówki, albo i z wojska – zaczęliby takich dygnitarzy nawiedzać z propozycjami udziałów w hurtowniach spirytusu – o ile oczywiście udałoby się załatwić im koncesję – i tak dalej. Bardzo możliwe, że w takiej sytuacji kierownictwo obozu zdrady i zaprzaństwa musiałoby się nieźle nagimnastykować, żeby sprostać tym wszystkim potrzebom, tym bardziej że ustępujący obóz „dobrej zmiany” z pewnością zadbałby o takie gwarancje prawne dla synekur własnych pretorian, żeby nie mogła im zaszkodzić nawet zmiana wyborczego werdyktu.
Tak już u nas bywało. Kiedy u progu rządów AWS-UW charyzmatyczny premier Jerzy Buzek przeprowadził wiekopomne reformy, m.in. reformę ochrony zdrowia, to polegała ona na tym, że powołane zostały „kasy chorych” w liczbie 16 terenowych i siedemnastej – mudurowej. Było tam synekur – ile dusza zapragnie – a nauczona doświadczeniem ekipy SLD-PSL, która w poprzednim okresie „zawłaszczyła państwo”, to znaczy – obłożyła stworzone w sektorze publicznym synekury takimi gwarancjami prawnymi, którym nie mogła zaszkodzić nawet zmiana rządu – ekipa premiera Buzka zrobiła to samo. W rezultacie, kiedy w roku 2001 rządy ponownie objęła koalicja SLD-PSL, premier Leszek Miller nie miał innego wyjścia, jak zreformować wiekopomną reformę charyzmatycznego premiera Buzka w ten sposób, że zlikwidował kasy chorych, a na ich miejsce powołał Narodowy Fundusz Ochrony Zdrowia, z zupełnie nowymi oddziałami i synekurami, które obsadziły właściwe osoby. Oczywiście wszystko to dla naszego dobra.
To są rzeczy powszechnie znane i właśnie za to kochamy demokrację, że każdy ambicjoner nosi w swoim tornistrze marszałkowską buławę. Na przykład pani Elżbieta Witek, która „w cywilu” była kierowniczką szkoły podstawowej, teraz została Panią Kierowniczką Sejmu i niegrzecznych posłów stawia do kąta, a jak któryś bardziej przeskrobie, to każe mu klęczeć na grochu albo przyjść z rodzicami. Rzecz w tym, że o takich rzeczach jak hurtownie spirytusu i temu podobnych nie trzeba głośno mówić. O czym w takim razie mówić głośno?
To jest właśnie przedmiotem najżywszego zainteresowania Naszych Umiłowanych Przywódców – jakie by tu na najbliższe wybory wymyślić makagigi dla suwerenów, żeby rozhuśtać ich emocjonalnie, bo w stanie takiego rozhuśtania gotowi są na wszystko – nawet na oddanie swojego losu i losu swoich bliskich w ręce drapichrustów, którzy z etapu umizgów właśnie przechodzą do etapu surowości. Świadczy o tym ustawa „o ochronie ludności”, którą można streścić w trzech słowach: rząd może wszystko. Toteż rząd „dobrej zmiany” wymyślił na ten sezon polityczny makagigi w postaci programu „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. Wielce Czcigodny poseł Mularczyk wyliczył ich wartość na kwotę ponad 6 bilionów złotych. Ileż można by za to wypić i zakąsić! Toteż nic dziwnego, że program „dążenia” do uzyskania reparacji rozbudza wyobraźnię znacznej części opinii publicznej. Obóz zdrady i zaprzaństwa charakteryzuje się pomysłowością znacznie uboższą i szef Volksdeutsche Partei Donald Tusk zaoferował obywatelom nieograniczony dostęp do aborcji. Czarno to widzę, chyba że rozbudowałby tę ofertę, wzbogacając ją o koncesje na zakłady przemysłowe, w których abortowane białko przerabiano by na wegańskie smakołyki.
Ale i program „dążenia” do uzyskania reparacji miał początkowo plusy ujemne. Konkretnie chodziło o to, że podczas ostatnich 7 lat rząd „dobrej zmiany” o reparacjach tylko trzaskał dziobem, ale żadnych formalnych kroków wobec Republiki Federalnej Niemiec nie podejmował. Przeciwnie – minister spraw zagranicznych w rządzie Mateusza Morawieckiego, pan Jacek Czaputowicz, sypał piasek w szprychy rozpędzającego się parowozu dziejów, oświadczając na konferencji prasowej, że w stosunkach polsko-niemieckich problem reparacji wojennych „nie istnieje”. Złośliwcy nieubłaganym palcem wytykali to Naczelnikowi Państwa, a ten, w trosce o podtrzymanie wiarygodności programu dążenia, najwyraźniej zmłotował pana ministra Rau, który podobno przygotował stosowną notę i „zamierza” przekazać ją rządowi niemieckiemu.
Dotychczas partyjniackie potrzeby obozu „dobrej zmiany” prowadziły do dewastacji finansów publicznych i całkowitego ubezwłasnowolnienia Polski w zakresie polityki zagranicznej, ale teraz zaczynają prowadzić do ośmieszania państwa na arenie międzynarodowej. Jakiejż odpowiedzi może rząd premiera Morawieckiego spodziewać się od rządu niemieckiego? Myślę, że w najlepszym razie – odpowiedzi wymijającej w postaci pytania, od kiedy ma te objawy. I co mu na to odpowiedzieć?
Stanisław Michalkiewicz