Jestem wielkim fanem samorządności. Samorządności poprawnie rozumianej jako samo-rządzenie, możliwość decydowania wspólnoty o swoich sprawach. Mało tego, jako wątpiący w poprawność działania ustrojów opartych o zasadę demokracji powszechnej uważam, że to właśnie na poziomie niewielkiej „polis”, czy jak kto woli wspólnoty samorządowej, oparcie podejmowania decyzji, szczególnie tych osobowych, o wolę większości ma jakikolwiek sens. To tutaj, gdzie obywatele tej niewielkiej res publica się znają, potrafią należycie zweryfikować kompetencje i ocenić działania osób ubiegających się o mandat, możliwym jest przyjęcie założenia, że decyzja pewnej zbiorowości będzie poprawna z punktu widzenia interesu zarówno wspólnoty, jak każdego mieszkańca z osobna. To tutaj w myśl zasady subsydiarności samorząd powinien zaspokajać wszystkie potrzeby wspólnoty samorządowej, za wyjątkiem tych, których realizacja przekracza możliwości jednostki samorządowej.
Tyle pięknej idei, znanej zresztą każdemu Czytelnikowi. Jak daleko polska praktyka rozmija się z ideą samorządności, widzimy przede wszystkim przy każdych wyborach samorządowych, gdy ze zdziwieniem zauważamy, jak bardzo są one upolitycznione.
Jeszcze teraz mam przed oczami te niedzielne słupki z wynikami wyborów ukazujące, która z ogólnopolskich partii (lub koalicji partii) wygrała wybory i jaki wynik osiągnęły te ugrupowania, które wyborów nie wygrały. Już na tym etapie samoistnie mnożą się bulwersujące i retoryczne zresztą pytania, dlaczego „elity” polityczne ingerują w politykę lokalną. Zasadność tego oburzenia obrazuje reguła, że na poziomie gminnym znani funkcjonariusze partyjni lub lokalni politycy, którym inwestyturę nadali prezesi partii, nie mogli liczyć na takie poparcie jak kandydaci startujący z własnych komitetów. Można powiedzieć, że wybory lokalne stają się ogólnopolskimi niezależnie od tego, jak chcieliby je traktować wyborcy. Dlaczego doszło do takiego paradoksu?
Dzięki naszej niefrasobliwości (bo wszak to suweren – Naród, zatwierdzał obecnie obowiązującą konstytucję) założenia, na których opierać ma się ustrój samorządu terytorialnego zostały określone w ustawie zasadniczej w taki sposób, że przy odrobinie kreatywności można było stworzyć system tak „sprawnie” funkcjonujący, iż dzisiaj powszechnie pojawiają się pytania o zasadność, a nawet celowość dalszego jego istnienia.
Jak wiemy, art. 164 Konstytucji, chyba na zasadzie wzdychania do czasów, gdy Polska była supermocarstwem, pozwolił Legislatywie utworzyć trójstopniowy podział terytorialny państwa w oparciu o ideę samorządności, dzieląc kraj na gminy (wymienione w konstytucji), powiaty i samorząd województwa. Historyczne nawiązanie nad wyraz się przyjęło, bo to właśnie Sejmiki są miejscem heroicznych batalii partii politycznych, nie mających nic wspólnego z interesem wspólnoty samorządowej, bowiem zasadniczą funkcją tego stopnia samorządu jest decydowanie, na podstawie „obiektywnych” kryteriów, jak rozdzielić olbrzymie pieniądze, o które ubiegają się jednostki niższego rzędu. Jest się zatem politycznie o co bić, tym bardziej że na innych polach zarządzania województwem kariery politycznej zrobić nie można, gdyż wykonanie zadań publicznych na obszarze województwa przypada organom administracji zespolonej podległej wojewodzie, który słuchać się musi premiera, a nie jakiegoś tam wybieranego w lokalnych wyborach Sejmiku.
Powiaty to sprawa mniej ekscytująca, ale bardziej groteskowa. Właściwie do dzisiaj większość prawników zachodzi w głowę, by odpowiedzieć w miarę racjonalnie na pytanie, po co te powiaty naprawdę stworzono. Zadań własnych powiat ma niewiele, za to mnóstwo zadań zleconych, które, ze względu na stopień scentralizowania i regulacji, mogłaby z powodzeniem wykonać administracja rządowa. Zakres samo-rządzenia się w ramach powiatu z pewnością nie obejmuje np. prowadzenia szpitali, obsługi procesu zbycia pojazdów, orzekania o stopniu niepełnosprawności czy realizacji zadań z zakresu geodezji i kartografii, które to zadania i tak mają charakter obowiązków ogólnokrajowych i powszechnych. Czy warto ponosić koszty tworzenia odrębnego szczebla samorządu dla tych kilkunastu dróg, którymi trzeba się zajmować, lub jednostek kultury będących konkurencją dla tych gminnych?
Dlatego gmina, wiejska lub miejska (za wyjątkiem tych molochów na prawach powiatu, głównie miast wojewódzkich) jest idealnym miejscem dla samorządności. Wspólnoty je zamieszkujące mają tę wrodzoną, przynajmniej na razie, zdolność do nieufności centrali i do prowadzenia swoich spraw przez osoby, których kompletnie nie znają. A w przeciwieństwie do samorządów wyższego szczebla katalog zadań, o których realizacji wspólnota może sobie dowolnie decydować, jest bardzo szeroki. Dzięki zaś całkiem pokaźnej liczbie gmin, wydawać by się mogło, że żadna z centralnych partii głównego nurtu nie ma nawet fizycznej możliwości walki o każdą gminę.
I w tym przypadku nasz skarb narodowy, broniony poprzez noszenie swego czasu specjalnych koszulek, czyli konstytucja, potrafił wyjść naprzeciw wszystkim ludziom, którzy obawiali się, że władza centralna do gmin nigdy nie zawita. Konkretniej konstytucja i pieniądze.
Jeszcze PKW nie zdążyła ogłosić oficjalnych wyników obecnych wyborów, a już nastąpił wysyp stanowisk ekspertów, publikowanych w mediach branżowych, traktujących z przerażeniem o doniosłości kadencji nowo wybranych organów władz gminnych, w kontekście katastrofy finansów samorządów. Katastrofy, na którą same samorządy skrzętnie pracowały, do spółki z nielubiącymi samorządności politykami partii politycznych.
Ta symbioza, prowadząca ostatecznie do śmierci, była korzystna dla wszystkich, czyli rządzących centralnie i lokalnie. Przyjęty, dzięki przepisom konstytucji model finansowania samorządów, skądinąd dosyć restrykcyjny, popychał jednych i drugich do ścisłej kooperacji, gdyż zadań własnych gminy, tych mających przychylić nieba mieszkańcom, nie dało się realizować bez olbrzymiego kapitału. Najpierw były Fundusze Europejskie, a następnie wielkie programy poprzedniej ekipy z Polskim Ładem na czele, które miały uczynić wspólnoty samorządowe bogatymi i nowoczesnymi.
Nie uczyniły, a wręcz przeciwnie, obecna kondycja JST jest tak tragiczna, że prawdopodobnie nie będą zdolne do przełknięcia kolejnych pieniędzy, tym razem z KPO. Ale to nie wszystko. Nie jest tajemnicą, że wszelkie formy wsparcia, o jakie ubiegały się samorządy, obwarowane były nie tylko koniecznością przeznaczenia środków na cele, o jakich decydowała centrala, ale zobowiązaniem do ścisłej politycznej współpracy włodarzy z opcją polityczną zasiadającą w Warszawie.
Modus operandi wpływu na samorządy jest Czytelnikowi zapewne doskonale znany i nie ma potrzeby jego dokładnego opisywania (rozliczenie tego procederu jest nawet jednym z postulatów obecnie rządzącej ekipy, a niegdyś uciskanej opozycji). Istotne jest jednak to, że sprawowanie mandatu na poziomie gminnym, w takim otoczeniu prawnym i ekonomicznym, niemal uniemożliwiającym swobodne podejmowanie decyzji, dalekie jest od realizacji zasady samo-decydowania wspólnoty. Gdzie zatem podziała się ta nasza samorządność?
Jacek Janas
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie