6 października brukselska korespondentka RMF FM, pani Katarzyna Szymańska-Borginon, podała informację, że Unia Europejska wstrzymała wypłacenie Polsce nie tylko środków z Funduszu Odbudowy – co było znane już wcześniej – ale również środków z tzw. funduszy spójności – podstawowego instrumentu korumpowania przez Niemcy, za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej, biurokratycznych gangów okupujących poszczególne unijne bantustany. Chodzi o – bagatela – 76 miliardów euro z siedmioletniego budżetu na lata 2021–2027. Początkowo nie było pewności, czy to prawda, ale wkrótce potwierdził to „Financial Times”, a także „Rzeczpospolita”. Rzecznik rządu „dobrej zmiany”, pan Miller mimo to podaje w wątpliwość te rewelacje, twierdząc, że rząd niczego na piśmie nie otrzymał. Ale w 1939 roku Polska też nie otrzymała z Niemiec na piśmie żadnego wypowiedzenia wojny, chociaż w roku 1941 Związek Radziecki już je od ambasadora Schulenburga otrzymał. Może to i lepiej, bo – jak pamiętamy – sowiecki minister Mołotow na wręczenie wypowiedzenia wojny zareagował uwagą, że „chyba na to nie zasłużyliśmy”. Co powie pan premier Morawiecki, kiedy Niemcy tym razem zmłotują Komisję Europejską, żeby Polsce jakieś powiadomienie wysłała?
Ale to najmniejsze zmartwienie, bo pan premier Morawiecki poradzi sobie ze wszystkim, co prawda tylko werbalnie, ale nie wymagajmy od niego zbyt wiele. Ważniejsze jest co innego – że tych 76 miliardów euro zabraknie w przyszłorocznym budżecie, który – podobnie jak poprzednie – nie jest już „zrównoważony”, tylko obarczony potężnym deficytem. Najwyraźniej etap umizgów w Unii Europejskiej mamy już definitywnie poza sobą, a rozpoczyna się etap surowości i to w całej swojej straszliwej postaci. Przypomina to koleżeńską biesiadę w knajpie, gdzie „jedzą, piją, lulki palą”, gdzie „dokoła krąży śmiech perlisty”, gdzieś tak do godziny 23.00, kiedy nagle, niczym widmo Banka, pojawia się kelner z rachunkiem. Gwar cichnie, śmiech zamiera i każdy z biesiadników z niepokojem spogląda na innych.
Pretekstem do tej finansowej obstrukcji są oczywiście niezawisłe sądy, w których niezawiśli sędziowie najwyraźniej koordynują swoje poczynania z niemiecką BND – bo jakże inaczej wyjaśnić fakt, iż sędziowie, co to uznali się za „legalnych”, bo rekomendowała ich prezydentowi „stara” Krajowa Rada Sądownictwa, której członkowie „samego jeszcze znali Stalina”, akurat teraz nie chcą orzekać z sędziami uznawanymi przez nich za „nielegalnych”, bo rekomendowała ich „nowa” Krajowa Rada Sądownictwa, w której nie ma chyba nikogo, kto by mógł pochwalić się znajomością już nie, żeby „samego Stalina”, ale nawet – towarzysza Wiesława. Pan prezydent Duda w swojej naiwności najwyraźniej myślał, że to wszystko naprawdę i kazał zlikwidować Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego, a w jej miejsce powołać Izbę odpowiedzialności Zawodowej, ale przebierańcy z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości nie dali się na ten numer nabrać i każą przywrócić do orzekania sędziego Tuleyę i tego drugiego, który też doznał męczeństwa. Wygląda na to, że każdy z nich w oczach instytucji unijnych stanowi równowartość 38 miliardów euro. Ciekawe, czy gdybyśmy odlali posąg każdego z nich w charakterze Złotego Cielca, to wypadłoby drożej, czy taniej?
Ciekawe, w którym momencie żal za utraconymi alimentami doprowadzi Naczelnika Państwa do desperacji, w której każe opracować wobec Unii nową „taktykę ustępstw” – ale nie wiadomo, czy i to coś pomoże w sytuacji, gdy diabeł go podkusił, żeby akurat teraz proklamować program „dążenia” do reparacji od Niemiec. Jak ty nam tak, to my tobie tak. Już bowiem widać, że sędziowie nie wystarczą, nawet gdyby sam prezydent Duda tarzał się u nóg sędziego Tulei i błagał go o przebaczenie. Okazało się bowiem, że Niemcy na wszelki wypadek znaleźli już nowy pretekst do finansowego szantażowania Polski. Chodzi o tzw. Kartę Praw Podstawowych.
Została ona przyjęta w roku 2000 na szczycie Rady Europejskiej w Nicei. Jej tytuł z pozoru nie oznacza niczego niebezpiecznego, sugerując, że chodzi tu o jakieś „prawa”, w dodatku „podstawowe”, a więc pozostające jakby poza zasięgiem władzy, na podobieństwo praw naturalnych, jak życie, wolność, czy własność. Ale w roku 2000 rewolucja komunistyczna była już w pełnym natarciu, a „długi marsz przez instytucje” zakończył się całkowitym ich zdominowaniem przez jej promotorów. Za niewinną i pozornie życzliwą rodzajowi ludzkiemu nazwą krył się prawdziwy manifest komunistyczny, to znaczy – katalog przedsięwzięć, które za pośrednictwem Unii Europejskiej będą narzucane europejskim narodom, żeby przerobić je na „nawóz historii”, zgodnie ze wskazówkami włoskiego komucha Spinellego przedstawionymi w „Manifeście z Ventotene”. Moc prawną tej Karcie nadał traktat lizboński ratyfikowany w październiku 2009 roku przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który chociaż – jak się teraz dowiadujemy – obdarzony był niezwykłymi zdolnościami profetycznymi, to jednak nie przewidział nieuchronnych skutków swojej lekkomyślności. Wprawdzie Polska początkowo Karty nie podpisała, mimo nalegań „Solidarności”, tylko przyłączyła się do tzw. protokołu brytyjskiego utrzymującego, że w niektórych sprawach, m.in. odnoszącymi się do statusu rodziny, unijne instytucje z Trybunałem włącznie, nie są kompetentne, a członkowskie bantustany regulują te sprawy według swego uznania. Aliści traktat lizboński przeciął ten węzeł gordyjski, ustanawiając tzw. zasadę lojalnej współpracy, która stanowi, że państwo członkowskie MUSI powstrzymać się przed KAŻDYM działaniem, które MOGŁOBY zagrozić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Wystarczy tedy wpisać, że celem Unii Europejskiej jest doprowadzenie do sytuacji, kiedy każdy człowiek, na każde żądanie, będzie musiał nadstawić się sodomczykowi pod rygorem oskarżenia o „homofobię” i surowych kar wymierzanych przez niezawisłe sądy – by wszystkie „protokoły brytyjskie” diabli wzięli, tym bardziej że już w roku 1964 Europejski Trybunał Sprawiedliwości, orzekając w sprawie Flaminio Costa przeciwko E.N.E.L., proklamował obowiązującą po dziś dzień zasadę, że „prawo wspólnotowe” ma pierwszeństwo przed prawami krajowymi, bez względu na rangę ustawy.
Jeśli Naczelnik Państwa, stręcząc nam do spółki z Donaldem Tuskiem w roku 2003 Unię Europejską o tym wiedział i mimo to stręczył, no to niedobrze, a jeśli nie wiedział i stręczył, to też niedobrze i nie wiadomo, czy nawet nie gorzej. O tych sprawach trzeba było bowiem myśleć wtedy, kiedy mówiono, że wobec Unii Europejskiej „nie ma alternatywy”. I co my teraz zrobimy?
Stanisław Michalkiewicz