Długo zastanawiałem się nad tym, jak przyjdzie przyszłym pokoleniom nazwać system społeczno-ekonomiczny, w którym aktualnie żyjemy. Wiemy na przykład, czym był feudalizm (pan chłopa cepem pogania przy błogosławieństwie proboszcza), komunizm (Cep Cepa Cepem Pogania przy nakazie rady i komitetu) i tak dalej. Powiedzieć natomiast, że obecnie żyjemy w „erze kapitalistycznej” to niedomówienie. Panujące w społeczeństwie stosunki znacznie się przecież różnią, choćby od zindustrializowanych realiów XIX-wiecznej Anglii. Była tam już parlamentarna demokracja i kiełkujący liberalizm, więc to też nic nowego.
Oczywiście, często mówimy teraz o „społeczeństwie informacyjnym”, czyli wiodącą rolę chcemy przydać wejściu globalnej sieci komputerowej pod strzechy. Czy jednak komputer i Internet naprawdę zostaną ocenione przez przyszłe pokolenia jako wynalazki istotnie różniące się od prasy, radia czy telefonu? Tym bardziej że nasze elity są chyba trochę na nas pogniewane, że korzystamy z tych dobrodziejstw nierozważnie i sobie piszemy w mediach społecznościowych, co nam tylko ślina na język przyniesie (formalnie nazywa się to „dezinformacją” albo „mową nienawiści”).
Możemy też zwrócić uwagę na wzrost znaczenia „ekspertów”. Powoduje to trudność w pogodzeniu rzekomo najistotniejszej cechy naszego systemu, czyli demokratycznej władzy ludu, z autorytatywnym zarządzaniem sprawami ludzkimi przez zespół niepochodzących z wyboru znawców pojedynczych i ścisłych zagadnień. Roszczą sobie oni prawo nie tylko do rządzenia całym społeczeństwem, jak własnym folwarkiem, ale także najwyraźniej do wyłączności czasu antenowego.
Jedni więc widzą sprawy społeczne z punktu widzenia ekonomicznego, bo taki akurat fakultet ukończyli. Kiedy właśnie mamy kryzys gospodarczy, to oni brylują w mediach i denerwują się, gdy ktokolwiek przypomni im, jak często mylą się w swoich prognozach, a może gdy ktoś niebędący specjalistą spróbuje wyrazić swoją opinię na temat kierunku, w jakim powinno podążać społeczeństwo. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Sam jestem prawnikiem i cierpię na podobną chorobę. Widzę przepisy, przestępstwa i trudności prawne tam, gdzie normalni ludzie w ogóle by tego nie podejrzewali. Różnica jest taka, że ja zdaję sobie sprawę z nienormalności i krótkowzroczności tego punktu widzenia.
Inni z kolei uważają, że najpierw trzeba zadbać o klimat, a dopiero potem o sprawy ludzkie. Trudno się im najwyraźniej przebić ze swoim przesłaniem na dłuższy czas, bo zmiany klimatu zagrażają ludzkości podobno perpetualnie, a gawiedź woli krótkie zrywy, nagłe wzmożenia emocjonalne w rodzaju oburzenia się na jakąś konkretną wypowiedź albo zachowanie (np. że jeden pan drugiego pana walnął w pysk na gali rozdania Oscarów), względnie preferują zawieruchy wywołane epidemią lub wojną. Wziąć z półki, ustanowić odpowiednią profilówkę, pobawić się kryzysem, a potem wyrzucić jak zużytą zabawkę, gdy przyjdzie nowy i lepszy. Klimatolodzy siłą rzeczy są więc takimi ekspertami-zapchajdziurami. Jak akurat nie ma żadnego spektakularnego kryzysu, to zawsze można zaprosić jednego do studia, bo z klimatem jest i za naszego życia już zawsze będzie źle. Można też na przykład zaprosić takiego, co się będzie zastanawiał, jaki związek ma nowy kryzys – epidemia czy ryzyko wybuchu wojny atomowej – z klimatem. To ostatnie ma, i to chyba nawet korzystny, zwłaszcza gdyby w ten sposób anihilowano ludzkość i ochłodzono planetę. A poza tym, to czasami różni „ekoaktywiści” próbują stworzyć wrażenie, że oni tylko realizują postulaty nauk o klimacie i chcą zbawić planetę. Później okazuje się, że część z nich zwyczajnie liczy na ruble, które podobno przelewa im Wołodja i na przykład straszą nas – niczym pocieszny Baćka Łukaszenka, tłumaczący agresję na Ukrainę tym – że atomnaja elektrostantsija to straszne paskudztwo jest i tam zaraz „wsio gatowe wzarwaćsja”, czyli wybuchnąć. Obie grupy, jak widać, sporo łączy – ścisłe związki z Kremlem i straszenie ludzi bredniami na temat atomu, który akurat mógłby ulżyć naszemu klimatowi. I nagle zdziwienie ogarnia redaktorów i redaktorki wszystkich gazet, że ci przyklejający się do drzew i jezdni zieloni nieszczęśnicy – którzy często noszą jednak skórzane buty, latają samolotami odrzutowymi na konferencje klimatyczne i nie ocieplają swoich domów, zgodnie z własnymi postulatami – nie są wcale „prawicowymi ekstremistami”, ale nadal pożytecznymi idiotami Rosji.
Po drugie, klimatologom zdarza się na przykład powiedzieć, że prywatny samochód to przeżytek i jakoś się przyzwyczaimy do życia bez niego. I niewielu protestuje, a raczej większość przyklaskuje, że to w istocie bardzo naukowe, na marginesie własność prywatna to przecież element kapitalistycznego wyzysku, a my będziemy jeździć komunikacją publiczną ku lepszemu jutru. Zapominamy jednak o tym, że kolejni eksperci najpierw chcą zarządzać wirusami, a społeczeństwo i jednostki widzą tylko jako zespół peryferiów, raczej przeszkadzających w tej misji zbawienia świata. Kiedy więc ci od klimatu zakażą nam jeździć samochodem prywatnym, to ci od wirusów zabronią poruszać się zbiorkomem, bo tam się przecież można zarazić czymś od innych ludzi. Jak to mawiał mój dziadek, „gdzie się nie obejrzeć, d*** z tyłu”. Pozostaje nam więc siedzieć w domu i to do końca życia, najlepiej po ciemku i w zimnie, skoro podróżowanie szkodzi klimatowi, kupowanie energii od Putina jest niemoralne, elektrownia atomowa może w każdej chwili „wzarwaćsja”, a wiatrakami i empatią jeszcze nikt w historii gospodarki energochłonnej nie zasilił.
W tej naszej nowej epoce ma człowiek zresztą czuć nieustanne poczucie winy, że w ogóle żyje. Bo jest biały, bo niszczy przyrodę i klimat, bo konsumuje, bo jak jeszcze dycha, to może czymś kogoś zarazić, a jak już nie dycha, to prawdopodobnie z własnej głupoty, bo się nie zaszczepił albo wyszedł z domu na zakupy. Miał być postęp, a wezwania do samoudręczenia i apokaliptyczne wizje mamy sroższe niż w średniowieczu. Ekspertom od chorób – a raczej mądralom podszywającym się pod nich – zdarzało się zarazem prezentować światopogląd, zgodnie z którym zamknięcie szkół na prawie pełen rok to w gruncie rzeczy było nic takiego, bo stacjonarna i publiczna edukacja to anachronizm, zaledwie „przechowalnia dzieci”. To libertarianie i konserwatyści się uparli, żeby dzieci chodziły do szkół publicznych (prawdopodobnie po raz pierwszy w historii role się odwróciły). A, jak wiadomo, libertarianie są źli, bo chcą nieodpowiedzialnej wolności, kiedy my chcemy tylko takiej odpowiedzialnej, naszej wolności, onegdaj zwanej raczej perwersją. Konserwatyści też są źli, bo chcą, żeby wszystko było jak jest, a my chcemy, że było jeszcze „bardziej” niż jest.
Aktualnie w mediach brylują natomiast „geopolitycy” i znawcy spraw wojennych. W tym przypadku chyba społeczeństwo samo zdążyło zauważyć, że znają się oni na kwestiach, o których mówią, nieco tylko lepiej niż „pijany wujek z wesela” (jak zresztą głosi jeden z popularnych w Internecie memów, porównujących takiego wujka do geopolityka). O wojnie dowiedzieli się dopiero wtedy, kiedy wybuchła. Nie wiedzą, czy ją eskalować, aby wykrwawić Rosję (i zrazem niewinnych Ukraińców), czy jednak paktować z Putinem, żeby uratować życie cywili i zapewnić choćby niestabilny pokój w Europie. Rzecz w tym, że takie rozterki to i ja mam, więc mogę się chyba uważać za znawcę stosunków międzynarodowych?
Trudno jednak powiedzieć, po tym przydługim wprowadzeniu, czy jesteśmy „epoką ekspertów”. Sam fakt, że sto razy więcej ludzi kończy uniwersytet niż kilkadziesiąt lat temu przecież o tym nie świadczy. Społeczeństwa zbiurokratyzowały się zresztą wcześniej, a mędrcowie i magowie występują nawet w starożytnych podaniach i legendach. Na pewno nie jesteśmy jednak epoką filozofów. Jeśli nie można czegoś pokazać na wykresie z PowerPointa, to to przecież nie istnieje.
Odpowiedź na pytanie zadane na wstępie podpowiedział mi zatem nie kto inny jak Elon Musk. Wielokrotnie zwracał on przecież uwagę na to, że rządzą nami „geronci”. Co ciekawe, największe wzięcie mają najwyraźniej – choć to paradoksalne – ci progresywni. Na przykład prawie osiemdziesięciolatek, który wprawdzie sam już nie wie, czy powinien nazwać Putina rzeźnikiem, którego należy usunąć z urzędu, czy jednak nie to miał na myśli. Pamięta jednak dobrze o tym, żeby na wiceministra zdrowia w trakcie epidemii powołać kobietę, która kiedyś była mężczyzną, a na sędziego sądu najwyższego pierwszą czarną kobietę. Nie, żebym miał coś przeciwko jednej, a zwłaszcza drugiej, ale mam wrażenie, że to inne kryteria powinny decydować o takich wyborach. Mam więc jasność, w jakiej epoce przyszło nam żyć. To gerontokracja „progresywna”. Czy „liberalna”, to się dopiero okaże.
Michał Góra