Zapowiadana była przez wiele miesięcy, a oficjalnie rozpoczęła się półtora miesiąca temu i chociaż w komunikatach sukces goni sukces, niczym „koncepcje” w głowie Kukuńka, to w terenie – tylko 24 kilometrów kwadratowych. Podobnie było przed rosyjską inwazją 24 lutego ub. roku, kiedy to na pograniczu obwodów donieckiego i ługańskiego całymi tygodniami trwały „zażarte walki”. Walki były „zażarte”, ale ofiar przez tydzień – zaledwie 3.
Jak wyjaśnić ten fenomen? Otóż w tych „zażartych” walkach po obydwu stronach brali udział żołnierze najemni. Tacy znają dobrze swoje rzemiosło, ale przecież nie wynajmują się po to, by ktoś odstrzelił im łeb, tylko – żeby zainkasować forsę i używać życia. Jednak z drugiej strony, ten kto płaci – ten wymaga – więc nie ma rady – „zażarte walki” muszą być. Jak rozwiązać ten problem? Ano trzeba haratać się na odległość przy pomocy artylerii. Huku jest przy tym co niemiara, zużycie amunicji też imponujące – ale jeśli ktoś nie wystawi głowy tam, gdzie nie trzeba, to nic mu nie będzie.
Jednak w miarę przeciągania się tej niemrawej kontrofensywy zaczyna narastać zniecierpliwienie ze strony niektórych, chociaż oczywiście nie wszystkich, europejskich członków NATO, których pod pretekstem wojny Stany Zjednoczone mocno chwyciły za twarz. Zniecierpliwienie tą całą Ukrainą wyraził niedawno prezydent Bułgarii, dając do zrozumienia, że ma dosyć futrowania tego państwa. Bo rzeczywiście – w sytuacji, gdy wszyscy europejscy członkowie NATO, a nawet dalekowschodni wasale Stanów Zjednoczonych, zostali zmuszeni do futrowania Ukrainy, władze tamtejsze triumfalnie ogłosiły, że rezerwy walutowe Ukrainy osiągnęły rekordowy poziom grubo ponad 30 miliardów dolarów. W takiej sytuacji prowadzenie kosztownej kontrofensywy rzeczywiście nie ma sensu, kiedy te pieniądze można sprawiedliwie rozdzielić między tamtejszych oligarchów, a oni już będą wiedzieli, jaki zrobić z nich lepszy, a przede wszystkim – weselszy użytek. W rezultacie z ukraińskiego teatru wojny nie ma żadnych komunikatów, którymi ukraińscy patrioci w Polsce mogliby się… onanizować, a – jak już wspomniałem – również wileński szczyt odłożył „zaproszenie” Ukrainy do NATO na czas po zakończeniu wojny, czyli ad calendas graecas.
Rzecz w tym, że najbardziej prawdopodobne wydaje się „zamrożenie konfliktu”, o którym – jako o jednej z „możliwych możliwości” już wiele miesięcy temu wspominała amerykańska ambasadoressa przy NATO. Takie „zamrożenie” oznacza, że nie ma żadnego traktatu pokojowego, tylko działania wojenne ustają, a strony wojujące pozostają z bronią na swoich miejscach.
Takich „zamrożonych” konfliktów jest na świecie sporo. Od kilkudziesięciu lat w Korei, a jeśli chodzi o Europę, to na Cyprze i na Bałkanach, żeby nie wspomnieć o Syrii – więc od takiego zamrożonego konfliktu na Ukrainie świat też by się nie zawalił. Czy jednak „zamrożenie konfliktu” może być przez NATO uznane za „zakończenie wojny”? Tego oczywiście nie wiemy, bo na razie nikt tego nie wie, jako że zależy to od interesów Stanów Zjednoczonych, które na wileńskim szczycie dały do zrozumienia, że teraz przychodzi kolej na ostateczne rozwiązanie kwestii chińskiej. Taki wniosek wyciągam z deklaracji prezydenta Joe Bidena, że NATO uzbroi Ukrainę tak, że nie będzie musiała lękać się żadnej agresji. Tak naprawdę zaś chodzi o to, by uzbrojona po zęby Ukraina trzymała w szachu Rosję – żeby nie strzeliły jej do głowy jakieś głupstwa, kiedy Amerykanie będą ostatecznie rozwiązywali kwestię chińską.
Ale na razie nic takiego się nie dzieje, więc mamy sezon ogórkowy, to znaczy – mielibyśmy, gdyby pan prezydent Andrzej Duda nie odczuwał potrzeby zatarcia nieprzyjemnego wrażenia, jakie na opinii publicznej w Polsce wywarł pokaz bezsilności państwa polskiego w Łucku z jednej strony i ukraińskiej nieustępliwości i tupetu z drugiej. Pan prezydent został przez swojego ukraińskiego odpowiednika ograny jak dziecko, więc nic dziwnego, że chciałby to niemiłe wrażenie jakoś zatrzeć. Niestety, wśród doradców pana prezydenta chyba nie ma zbyt wielu ludzi rozsądnych, mających poczucie rzeczywistości, tylko osoby w rodzaju pana gen. Romana Polko. Pan generał szczęśliwie nie dowodzi żadnym oddziałem naszej niezwyciężonej armii, co oczywiście ma plusy dodatnie, ale jednocześnie rodzi plusy ujemne w postaci puszczania przezeń wodzy fantazji w ramach snu o szpadzie. Gdyby te sny o szpadzie pan generał Polko śnił w czterech ścianach na własny rachunek, to nie byłoby żadnego niebezpieczeństwa. Niestety, jest doradcą pana prezydenta Dudy, który jest – jak wielokrotnie mogliśmy się przekonać – człowiekiem nieśmiałym – i chętnie ulega cudzym perswazjom, zwłaszcza kiedy przyjmują one formę sztorcowania. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że np. pan generał Polko stawia pana prezydenta Dudę na baczność, tylko że podsuwa mu pomysły znajdujące się bardzo blisko rejonów psychiatrycznych.
Do takich „koncepcji” zaliczam tę ogłaszającą knowania „grupy Wagnera” – że z terytorium Białorusi zaatakuje słynny „przesmyk suwalski”. Po co „grupa Wagnera” miałaby atakować ten „przesmyk”, tego już pan generał nie wyjaśnia, najwyraźniej nie mając pojęcia, cóż takiego miałoby stać się potem. Bo przecież taki atak na „przesmyk suwalski”, czyli na terytorium Polski, oznaczałby „zbrojną napaść” – wszystko jedno: Rosji czy Białorusi – na państwo członkowskie NATO, co umożliwia uruchomienie przewidzianych w Traktacie Waszyngtońskim sojuszniczych procedur. Po co Rosja, a tym bardziej Białoruś miałaby wystawiać się na takie ryzyko, kiedy – jak mieliśmy okazję przekonać się na podstawie dotychczasowych wydarzeń – na Ukrainie musiała zadowolić się natarciem z ograniczonym celem? Decydując się na coś takiego, Putin zachowałby się jak człowiek rozumujący tak: nie mogę wtaszczyć tej ciężkiej walizy na piąte piętro, to dla ułatwienia sobie zadania wezmę jeszcze na plecy worek. Na razie Putin aż tak źle nie kombinuje, toteż warto postawić pytanie, czy pan generał Polko sam wierzy w to, co mówi?
Myślę, że aż tak źle z nim nie jest, chociaż jego deklaracje, że nasza niezwyciężona armia bez trudu poradzi sobie z „żołnierzami z maczugą”, ponieważ nasi żołnierze są „myślący”, skłania do podejrzeń co do jego emocjonalnej stabilności. Ale może jest emocjonalnie stabilny, tylko daje się ponosić wyobraźni, zapominając, że chodzi przecież nie o prawdziwą wojnę, tylko o „koncepcję” która zatarłaby niemiłe wrażenie kompromitacji pana prezydenta, wzbogacając przy okazji dziadowskie komunikaty właściwe dla sezonu ogórkowego.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie