Marcin Chodkowski, prezes zarządu Elektrociepłowni Będzin SA, której to spółka córka dostała ćwierćmiliardową karę za niezmarnowanie niemal 80 mln zł, stwierdził w sensownym skądinąd wywiadzie w Telewizji Biznesowej, że nie jest przeciwny transformacji energetycznej, a tylko nie podoba mu się to, w jaki sposób jest realizowana. Koncerny energetyczne chwalą się w reklamach kosztowną niskoemisyjnością i jak to finansują odnawialne źródła energii. A teraz w ramach przymusu ESG firmy, zamiast produkować guziki i buty, będą zajmowały się liczeniem śladu węglowego i wypełnianiem innych absurdalnych biurokratycznych wymysłów. Od takich firm inwestorzy powinni uciekać, skoro firmy te marnują zasoby na coś niepotrzebnego.
Z kolei urzędniczka z zachodniopomorskiej nieistniejącej już gminy Ostrowice, która to gmina zbankrutowała w dużej mierze w wyniku brania unijnych dotacji, zapiera się, że „przecież dotacje są dobre”. Konfederacja Lewiatan z kolei bredzi, że „troszczenie się o naszą planetę przyniesie korzyści bezpośrednio Twojej firmie”, a Polski Fundusz Rozwoju mydli oczy, że raportowanie ESG, które finansowo mocno uderza w firmy i odciąga je od podstawowego zajęcia, czyli zarabiania pieniędzy, to dla nich szansa.
Albo ci ludzie mają coś nie tak z rozumem, albo logiką. Zresztą inPost i bank ING już nawet klientom każą liczyć ślad węglowy! Nie widzą albo udają, że nie widzą śmieszności tej sytuacji. I robią to ludzie, z których niektórzy na własnej skórze odczuli absurd unijnej „zielonej” polityki. Za komuny też wszystko się waliło, a ludzie nadal zapisywali się do partii i służyli reżimowi. Jakby postradali rozum i przestali logicznie myśleć. Mentalność niewolnika.
Zaklinanie rzeczywistości
Tymczasem zrównoważony rozwój to eufemizm oznaczający nieoptymalny, wolniejszy rozwój i firm, i całej gospodarki, uderzający w przyszłość naszą, naszych dzieci i wnuków. Mimo to dyrektor pewnej firmy, która pod ustawowym przymusem wdraża absurdalny i kosztowny system ESG, napisał o rzekomej coraz większej świadomości konsumenckiej związanej z tematyką zrównoważonego rozwoju: „Polacy wybierając produkty – oprócz jakości, zwracają również uwagę na aspekty ekologiczne – z jakich surowców wykonany jest produkt, jak przebiega proces produkcji, jak montowany jest produkt. Inwestorzy wiedzą coraz więcej w kontekście zielonego budownictwa i chcą za tym trendem podążać. Upatrują w tym wymierne korzyści – wybierając produkt o określanych parametrach możemy zaoszczędzić na prądzie, a jednocześnie być bardziej eko”. Czy tak jest, czy to wyłącznie zaklinanie rzeczywistości?
Może rzeczywiście menadżerowie z tych firm są skłonni marnować grube miliony na ESG, czyli ten zrównoważony rozwój, bo są przeświadczeni, że klienci chętniej będą kupować produkty firmy, która prowadzi politykę tzw. przyjazną dla klimatu? Może to dotyczyć idiotów z bogatego społeczeństwa. Nie wydaje się to jednak możliwe w Polsce. Polacy jednak nie są tak bardzo bogaci, żeby było ich stać na wybór droższego produktu tylko dlatego, że jest rzekomo dobry dla klimatu. Mimo wszystko Polacy nadal przy decyzji zakupowej kierują się przede wszystkim ceną, co widać choćby w przypadku walki pomiędzy marketami. Te konkurują wyłącznie ceną, a nie jakością, którą i tak mają poniżej średniej. Chyba że firma sprzedaje jakieś drogie, luksusowe produkty i jej klientami są wyłącznie ludzie bogaci, których stać na marnowanie pieniędzy. Ale jednak szczególnie ci bogaci ludzie pieniędzy nie marnują, bo gdyby to robili, to nigdy by nie byli bogaci.
Sierp i młot czy swastyka
ESG to również kwestia sygnalistów. Projektowana dyrektywa w sprawie należytej staranności przedsiębiorstw w zakresie zrównoważonego rozwoju nakazuje firmom stworzenie możliwości do zgłaszania nadużyć w zakresie praw człowieka i środowiska. „Sygnalista” to eufemizm paskudnych słów „donosiciel”, „konfident” czy „kapuś”. W normalnym społeczeństwie takimi ludźmi się pogardza, nie podaje się im ręki. W systemach totalitarnych władze chcą mieć donosicieli na każdym kroku, żeby móc kontrolować społeczeństwo. Tak było w III Rzeszy, PRL i ZSRR. Tak ma być również w Unii Europejskiej. Za zapalenie drewna w kominku, czyli za zakazaną emisję dwutlenku węgla, albo za powiedzenie własnego zdania o gender czy aborcji być może pójdzie się siedzieć do eurołagru.
W III Rzeszy przedsiębiorstwa nadal były prywatne, ale państwo głęboko w nie ingerowało i właściciele musieli słuchać władzy i robić to, czego ona żąda. Niemieckie koncerny miały działać nie tyle dla własnego zysku, ile bardziej na korzyść państwa. Dokładnie w tym samym kierunku zdąża Unia Europejska. Poprzez ESG Bruksela chce wszystko wiedzieć o firmach, osłabić je i jednocześnie wpływać na ich politykę. W obu przypadkach to urzędnik, a nie właściciel ma ostatnie zdanie. To urzędnik swoją decyzją może firmę zniszczyć. Własność staje się iluzoryczna. Oba systemy mają też swoje ofiary. Narodowy socjalizm dyskryminował Żydów, a eurosocjalizm, uprzywilejowując osoby LGBT i kobiety, tym samym dyskryminuje mężczyzn i osoby heteroseksualne. Za Hitlera firmy starały się o certyfikaty zaświadczające, że są wolne od Żydów, a za Ursuli von der Leyen muszą marnować ogromne pieniądze na certyfikaty za emisję dwutlenku węgla. Dlatego na okładce mojej książki „Dwadzieścia w lat w Unii. Bilans członkostwa” obok sierpa i młota chciałem umieścić swastykę. Wiadomo jednak, że żyjemy w społeczeństwie tolerancyjnym wobec eurokomunizmu, a nietolerancyjnym wobec narodowego socjalizmu, mimo że oba systemy niewiele się od siebie różnią.
Jeszcze jedną ich wspólną cechą jest choćby tworzenie warunków do plenienia się korupcji. Jak w książce „Nazistowscy miliarderzy” pisze David de Jong, łapówki były „elementem charakterystycznym dla całego reżimu nazistowskiego”. A przecież na tym samym opiera się cała polityka Brukseli, o czym pisał z kolei były francuski europoseł Philippe de Villiers w książce „Kiedy opadły maski”. Pytanie tylko, kto skorumpował eurokratów, by Unia poszła w kierunku akurat klimatyzmu, a nie mordowania Żydów?
Tomasz Cukiernik
Każdy felietonista FPG24.PL prezentuje własne poglądy i opinie