O co w zasadzie chodzi w okrzyczanej C40, która poderwała z krzeseł środowiska konserwatywne? Ano o złotą zasadę, która brzmi: zabierz mi kotleta, a przegrasz wybory. Dokładniej mieszkańcy stolicy (choć nie tylko) mieliby poddać się znacznym ograniczeniom dotyczącym podróży samochodami, samolotami czy kupna odzieży. Wprowadzona ma zostać także – i to stanowiło chyba najważniejszy punkt zapalny – reglamentacja mięsa (16 kg rocznie na osobę) i nabiału (90 kg rocznie na osobę). Brzmi znajomo?
Zamach na wolność
Najwięksi przeciwnicy zaczęli porównywać nawet forsowany przez Rafała Trzaskowskiego pomysł do działań reżimu komunistycznej Korei Północnej. Niezależnie od tego, co komu pomysły stołecznego Ratusza przypominają, są one swoistym zamachem na wolność, czyli jedną z wartości przez Polaków ukochanych najbardziej.
Prezydent Trzaskowski, po tym jak fala krytyki spadła na jego skąpane w blasku chwały ramiona, zaczął rakiem wycofywać się z poparcia dla agendy. Tymczasem, według stanu wiedzy na 17 marca tego roku, radni Warszawy zdecydowali o tym, by z inicjatywy C40 Cities Climate Leadership Group nie występować. Szkoda, bo szansa była.
Na tym jednak nie koniec. Mieszkańcom stolicy przypomnieć trzeba, że Warszawa zobowiązała się również do wdrożenia założeń Fossil Fuel Free Streets Declaration (zobowiązanie do zakupu wyłącznie autobusów zeroemisyjnych od 2025 r. oraz ustanowienia części stolicy strefą zeroemisyjnego transportu do 2030 r.). Wiele mówić powinna nam też nazwa Letter of Commitment to „Deadline 2020” Climate Action Planning, czyli zobowiązanie do redukcji emisji tak, by zbliżyć się do celów paryskiego porozumienia klimatycznego. Nie wiadomo jeszcze, w jaki sposób zabronić Warszawianom kupna szynki, wątróbki czy kiełbasy na grilla, ale radni wiedzą pewnie lepiej. Mniejsza o to. Ważna jest pewna wartość, która za myśleniem ratusza podąża, a która przywędrowała do Polski z modnego Zachodu.
Schabowy z tofu
To tendencja do mówienia ludziom, jak mają żyć, aby być wolnymi i szczęśliwymi. Wolność i szczęście – jak to wolny wybór przecież – zgodne muszą być z założeniami frontu ideologicznego, który reprezentuje nakazujący. To przecież jasne. Postępowi i wolni wojujący weganie na przykład tak cenią sobie życie społeczeństwa w zgodzie z wartościami, które w głowie tego społeczeństwa siedzą, że zakazują temuż wolnemu społeczeństwu wolnego wyboru w spożywaniu na obiad schabowego.
Wolność, Proszę Państwa, to jest schabowy z tofu – im szybciej wbijemy to sobie do naszych wolnych głów, tym lepiej dla naszej niezachwianej wolności. Mówiąc zupełnie serio – podobne działania wspaniale ilustrują „lewackość” dzisiejszego pojęcia tolerancji. U źródła „tolerancja” znaczy tyle, co poszanowanie poglądów, wierzeń czy upodobań różniących się od naszych. Lewicowa praktyka idzie jednak dalej. Tolerancja jest wtedy, kiedy aktywnie propagujesz lewicowy światopogląd. Nie chodzi tu już nawet o samą akceptację. Jedyne słuszne poglądy należy głosić każdemu i zawsze. Nie ma znaczenia, czy chodzi tu o zabijanie nienarodzonych dzieci, promocję weganizmu, wmawianie ludziom, że osoba z penisem wcale nie musi być mężczyzną, promowanie rodzin z dwoma „tatusiami” czy „mamusiami”, czy udowadnianie warszawianom, że zwężenie głównych arterii miasta celem powstania tam ścieżek rowerowych jest dla nich dobre, choć nie jeżdżą na rowerze. Kiedy głośno popierasz te i im podobne postulaty wymachując przy tym tęczową flagą, wtedy jesteś człowiek cool i nowoczesny. Jeśli nie, jesteś cham, prostak i zaścianek.
C40 to jedna z inicjatyw budujących wielki front światopoglądowy, któremu w Polsce każdego dnia ulega coraz więcej osób. Ale czy to cokolwiek nowego? Ani trochę.
Nihil novi…
Uważny obserwator zauważy zapewne, że w ostatnich latach lewicowi aktywiści natchnęli wielu polityków do wspierania inicjatyw takich jak Koniec Epoki Klatkowej, Koniec Ery Rzezi, obłożenie mięsa i innych produktów odzwierzęcych maksymalną stawką VAT, zakaz hodowli zwierząt futerkowych, zakaz wędkarstwa, zakaz uboju zwierząt na potrzeby wspólnot religijnych, zakaz polowań i tak dalej, i tak dalej. Greta Thunberg wykrzykiwała w ONZ słynne „hał der ju”, a politycy oklaskiwali ją na stojąco po to, by później polecieć na drugi koniec globu prywatnymi odrzutowcami. To wszystko już było. Od lat jesteśmy indoktrynowani, tresowani, szkoleni przez „nowoczesnych” ludzi, którzy najlepiej wiedzą, jak powinien wyglądać świat. Warto tu przypomnieć, że to nie na ich ideach Europa opierała się przez kilka tysięcy lat swojego cywilizacyjnego istnienia.
Szkoda, że aktywiści zrozumieli wreszcie, że skuteczna tresura rozpoczyna się od wczesnego dzieciństwa i uderzyli ze swoimi postulatami w najmłodszych. Kilka lat temu amerykańska organizacja PETA, chcąc obrzydzić dzieciom spożywanie mleka (to roślinne to żadne mleko), namawiała w zamian do picia… piwa. Ta sama grupa, celem promocji wegetarianizmu, uruchomiła skierowaną do dzieci komiksową kampanię, w której mamusia morduje królika na oczach dzieci, a ojciec z niewypowiedzianą satysfakcją znęca się nad żywą rybą. To jednak pomysły nie tylko zza oceanu.
W ubiegłym roku echem poniosła się informacja o decyzji mera Lyonu zakazującej podawania w tamtejszych szkolnych stołówkach potraw zawierających mięso. Nietrudno się domyślić, że Gregory Doucet, bo o tym polityku mowa, reprezentuje szeroki, skrajnie lewicowy nurt ideologiczny. Okazuje się, że w tym przypadku nad zdrowym rozsądkiem znów wzięła górę ideologia, która pozbawia dzieci dostępu do pełnowartościowej diety. Pozbawia ich jednak także wyboru, do którego tak one, jak i ich rodzice, powinni mieć pełne prawo.
Doskonały pretekst
Nie należy wierzyć także, że wszelkie podobne inicjatywy mają na celu wyłącznie realizowanie waloru ideowego. Są one narzędziem do załatwiania rękoma naiwnych, ale szalenie zaangażowanych aktywistów, swoich partykularnych interesów. Jak bliskie sercu miłośników klimatu były ich własne idee wiele mówi fakt, że przedstawiciele ogromnej niemieckiej organizacji środowiskowej siedzą dziś w zarządzie finansowanej przez rosyjski Gazprom (przeciwko niemu protestowali) fundacji, że przedstawiciele organizacji prozwierzęcych „umawiali się” z niemieckimi firmami utylizacyjnymi na wycięcie z rynku futrzarskiego polskiego konkurenta, a Rosjanie torpedowali – zielonymi dłońmi – wiele energetycznych inicjatyw, na czele z wydobyciem gazu łupkowego. To tylko kilka z tysięcy przykładów. Można je mnożyć i mnożyć. Grunt, że pieniądze płyną tu szerokim i wartkim strumieniem.
Podobnie jest zresztą z agendą C40. Zawsze w przypadku podobnych inicjatyw należy się przyjrzeć liczbom. Pamiętajmy, że Polska jest czołowym producentem mięsa drobiowego, wołowego, wieprzowego, istotnym graczem na rynku mleka i jego przetworów, potężnym eksporterem jaj – słowem: jesteśmy unijną rolniczą potęgą. C40 to wspaniały pretekst do ograniczenia wartego miliardy euro rynku produkcyjnego.
Będzie za późno?
Trzeba się chyba przyzwyczajać do częstotliwości zadawanych ciosów. Jeśli takowy nie przyjdzie z Brukseli w postaci Zielonego Ładu, to jak najbardziej wyprowadzić go może warszawski Ratusz.
I tak od lat kolejni politycy nabierają się na pomysły aktywistów – przynajmniej oficjalnie. Nie chce się wierzyć, że Rafał Trzaskowski – przecież to solidnie wykształcony chłop – wierzy, że planetę uratuje zabranie stolicy schabowego. Gdyby serio chciał coś dla niej zrobić, powinien zacząć głosić koniec chińskiego przemysłu czy niemieckich elektrowni. To jednak niezbyt pasuje do wymogów stawianych przez elektorat.
Szkoda, bo wszelkie podobne hucpy odbijają się – prędzej czy później – na społeczeństwie. W imię czego? To się kiedyś skończy – możemy być pewni – ale czy wówczas nie będzie już za późno?