W ubiegłym miesiącu pisałem optymistycznie. Żyjemy w najlepszych czasach w historii Rzeczypospolitej. Nie będę więc już nikomu na czas karnawałowy psuł humoru. Nie tylko Polska, ale cała ludzkość też ma się dobrze. Przeciętna i przewidywana długość życia osiąga rekordy. Pomimo ciągle wybuchających wojen czy lokalnie zdestabilizowanych politycznie regionów, żyjemy jako gatunek w najbezpieczniejszych czasach w dziejach. Obecne czasy są jednocześnie pełne dobrobytu. Kapitalizm oraz liberalny światowy rynek pomogły wyprowadzić z ubóstwa i prymitywnego bytu miliardy ludzi. Jednocześnie większość demokratycznego świata cieszy się w zasadzie niczym nieskrępowaną wolnością. Możemy wyznawać religię, jaką chcemy lub nie wyznawać jej wcale i nie grożą nam za to żadne konsekwencje. Przynajmniej za naszego życia. Nikt nas ani naszych dzieci z tego ani z żadnego innego powodu nie uczyni niewolnikami.
Pomimo całego rozprzestrzeniającego się przez świat dobrobytu i wolności, szczególnie w świecie zachodnich demokracji, tamtejsze społeczności wydaje się, że chciałyby oddać z powrotem całe jej połacie. I to nie na rzecz byle kogo. Ale władzy. W minionych wiekach elity rządzące nadały ludowi wolność kosztem swojego wpływu. Dziś kolejne pokolenie przynosi im pod drzwi pałaców wartości, o które walczyły poprzednie generacje.
Obywatele zachodniego świata chcą większej obecności państwa w ich życiu. Więcej ingerencji, regulacji. Chcą, by władza zajmowała się i zapewniała im dobrobyt w różnorakich formach. Darmowe mieszkania, tanie kredyty, ustalone (no i rzecz jasna – wysokie) poziomy wynagrodzeń. Pragną więcej państwa w relacjach społecznych. Jedni chcą dyktować innym, jak ma wyglądać edukacja ich dzieci, podejście do własnego zdrowia, szanowania religii i roli tej religii jako takiej. Inni chcą ponownie karać za obrazę uczuć duchowych, podczas gdy kolejni za niewłaściwe słowa. Następni oczekują, by rząd regulował co oraz kto może pisać i jak takie treści powinny być widoczne dla innego obywatela.
Jeszcze inni myślą, że to, jak się czują, jest i powinno być od władzy zależne. Czuję się dobrze, jak rządzą ci, których lubię i którzy podejmują decyzje, jakich oczekuję. Jeśli nie, to kraj jest przygnębiający. „Ja nie mogę przez to jeść, ja nie mogę spać, ja nie mogę myśleć. Libido mi spadło poniżej zera” – mówił grany przez Macieja Stuhra filmowy bohater „Zielonej granicy”. Życie seksualne staje się zresztą coraz ważniejszym tematem, który ludzie też chcą poddawać pod decyzje władzy. I to z obu stron barykady.
Beneficjentami tego szaleństwa są politycy, którzy wyczuwają pismo nosem. Obiecują nam więcej szczęścia, jeśli im powierzymy władzę. A my zamiast troszczyć się o więcej swobód i wolności, staramy się narzucić nasz światopogląd i pomysł na nasze szczęście innym, bo gdyby oni żyli tak jak ja chcę, byłbym szczęśliwszy, więc oni także. Tylko może do końca tego nie rozumieją…
Nikt nie chce usłyszeć mało ambitnej prawdy, że rząd powinien tworzyć ramy do osiągnięcia szczęścia i dobrobytu przez ludzi, a nie zapewniać im te dobra same w sobie.