„Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie wraz z rodzicami mieszkałem na ul. Dworskiej, obecnej Kacprzaka pod nr 7. Miałem wówczas 7 lat.” – wspomina ks. Stanisław Maciej Kicman.
Spontaniczny wybuch radości z powodu rozpoczęcia walki z Niemcami szybko zamienił się w grozę i strach przed śmiercią. Na ul. Dworską z prędkością błyskawicy dotarła straszna wieść, iż Niemcy wypędzają z każdego domu na Woli mieszkańców, których mordują i że szybko posuwają się do przodu. 7 sierpnia zjawili się na Dworskiej.
„Wrzask na podwórzu, na klatce schodowej. Bieganina, strzały, rzucane granaty. Nie wiedzieliśmy czy zabijają w mieszkaniach, czy wyprowadzają. Krzyk ludzi – wspomina ks. Stanisław Kicman moment, gdy z mamą, babcią i sąsiadami zostali przepędzeni przez płonące ulice Warszawy. Wtedy to mały Stasio zobaczył swojego młodszego kolegę, którego z trzeciego piętra kamienicy wyrzucił wprost na bruk SS-man. Chłopiec, zaciskając w dłoni oderwaną klapę z munduru niemieckiego żołnierza, roztrzaskał się o bruk po stronie kościoła, który był tego dnia miejscem kaźni setek mieszkańców Woli.
Rodzina Kicmanów wraz z tłumem cywilnej ludności zapędzona została za mury okalające plac przed kościołem, gdzie dokonywano rozstrzeliwań. „Kazano nam uklęknąć na trawniku z rękoma do góry, a przed nami w odległości ok. 3 metrów rozstawione rkm-y, żołnierze przy tych rkm-ach i czekaliśmy na egzekucję. Mama myślała, że to już. Przytuliła mnie do siebie, mówi: Zamknij oczy. Nie będzie bolało. Ja te słowa słyszę bez przerwy w uszach.” – wspominał duchowny. Klęcząc przed wymierzonymi wprost w cywili karabinami, które obsługiwali także kolaborujący z Niemcami Ukraińcy, Kicmanowie oczekiwali na śmierć. Ta jednak w cudowny sposób nie nadeszła. W ostatnim momencie Niemcy zmienili rozkaz, kazali cywilom wstać z klęczek i wejść do kościoła, który stał się ich tymczasowym więzieniem. Przy drzwiach świątyni piętrzył się już stos trupów mieszkańców Woli, którzy przybyli w to miejsce przed cudownie ocaloną grupą.
Jak się okazało grupa, w której znajdował się mały Stasio z rodziną, cudem uniknęła śmierci, gdyż gen. Erich von dem Bach-Zelewski (wykonawca rozkazów Hitlera i Himmlera) zdał sobie sprawę z tego, że zbrodnie dokonywane przez niemieckich żołnierzy (oraz ukraińskich kolaborantów i żołnierzy z RONA) paradoksalnie powodują zwiększenie oporu Powstańców Warszawskich. Bardzo negatywnie wpływały też na psychikę morderców. Coraz częściej zdarzały się wśród Niemców przypadki szaleńczego obłędu – jedni załamywali się psychicznie, inni popadali w „szał mordowania”. Niemieccy dowódcy odnotowali przypadki niepojętych zwyrodnień żołnierzy, na których mordy podziałały jak narkotyk. Żołnierze wręcz szukali okazji do popełnienia kolejnego morderstwa. Prym wiedli kolaborujący z Niemcami Ukraińcy, którzy byli już skalani Rzezią Wołyńską. Oni – oraz Rosjanie z RONA – „przodowali” w gwałtach i mordach na kobietach.
Według świadectw oprawcy nakazywali Warszawiakom wspinać się na zwały trupów o wysokości 2 m, szerokości do 20 m i długości dochodzącej do 35 m. Przyszłe ofiary musiały nawet nieść kawałki desek, by potem zwał trupów… lepiej się palił. Niemcy wraz z kolaborantami dopuścili się nawet masakr wolskich szpitali, w których polski personel leczył również rannych Niemców. Lekarki i pielęgniarki były gwałcone i mordowane.
Żołnierze niemieccy zajęci mordowaniem cywili, a następnie zacieraniem śladów zbrodni, nie dokonywali postępów w tłumieniu Powstania Warszawskiego, na co zwracali uwagę hitlerowscy oficerowie. Wieczorem 5 sierpnia Generał von dem Bach, dowodzący pacyfikacją Warszawy, doprowadził więc do złagodzenia eksterminacyjnego rozkazu Hitlera, zakazując mordowania kobiet i dzieci, jednak Rzeź Woli ustała dopiero 7 sierpnia. Nie znaczy to jednak, że nie dochodziło już do mordów. Poszczególne oddziały nadal dopuszczały się zbrodni, a do 25 sierpnia trwała Rzeź Ochoty, gdzie wymordowano 10 tys. mieszkańców.
Od 8 sierpnia 1944 r. Niemcy zaczęli wysyłać cywilnych mieszkańców Warszawy do obozów koncentracyjnych i obozów pracy. To m.in. uratowało małego Stasia Kicmana i jego bliskich. Zaważyły względy praktyczne i ekonomiczne – zamiast mordować kolejne tysiące mieszkańców Warszawy Niemcy postanowili wykorzystać ich jako niewolniczą siłę roboczą, m.in. w fabrykach zbrojeniowych.
6 sierpnia 1946 r. odbył się uroczysty pogrzeb ofiar Rzezi Woli i Rzezi Ochoty. W 117 trumnach pochowane zostało około 12 ton prochów ludzkich. Niemcy skutecznie zacierali ślady swoich zbrodni, dlatego trudno jest dzisiaj ustalić prawdziwą liczbę ofiar, choć historycy szacują, że było to ok. 60-70 tys. ludzi.
Obelgą dla ofiar Rzezi Woli jest to, iż Niemcy odpowiedzialni za zbrodnie na cywilnej ludności Warszawy nie zostali ukarani. Obelgą jest też brak reparacji. Rokrocznie, podczas kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego, ambasada RFN w Warszawie opuszcza flagę do połowy masztu. W tym roku szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbrock powiedziała: „Rząd RFN przywiązuje wielką wagę do upamiętnienia ofiar zbrodni niemieckich w Polsce, ponosząc za nie odpowiedzialność”. Niemcy deklarują też, że w Berlinie powstaną miejsca pamięci i spotkań z Polakami. Należy zadać pytanie: dlaczego do tej pory nie powstały? Dodatkowym wątkiem jest oświadczenie szefa CDU Friedricha Merza, który podczas spotkania z prezesem PiS J. Kaczyńskim uznał polskie roszczenia reparacyjne za pozbawione podstaw prawnych.
Nam pozostaje wciąż przypominać o odpowiedzialności moralnej i pamiętać o ofiarach. Po raz wtóry polecamy więc wspomnienia tamtych dramatycznych wydarzeń pióra Moniki Kicmam (matki ks. Stanisława) i świadectwo samego ks. Stanisława Kicmana, który – przypominamy – został duchownym już jako wdowiec. Miał takie powołanie, taką potrzebę. Rozmawiając z nim można się było przekonać o sile jego wiary – był wolny od pragnienia zemsty i nienawiści. Proces przebaczenia Niemcom w przypadku dziecka, które widziało Rzeź Woli z pewnością był długi – tym większy podziw dla człowieka, który na pierwszym miejscu postawił miłość bliźniego.