Tym, co rządzącym spędza sen z powiek jest inflacja. Pół biedy, gdyby była odosobnionym zjawiskiem. Niestety towarzyszą jej nagłówki prasowe. Rosnące ceny masła, chleba, materiałów budowlanych, no i oczywiście prądu, gazu i benzyny. Na początku roku do nagłówków grozy dołączyły rosnące o prawie 18 proc. ceny biletów kolejowych! Podwyżkę cen uzasadniono inną podwyżką, a mianowicie cen prądu.
W wolnorynkowej gospodarce, poza nagłówkiem prasowym, nic by się nie działo. Ludzie przesiedliby się z pociągu na samochód, choć i tutaj paliwo drogie. Ci, którzy muszą, podróż by odbyli, ograniczając (niestety) inny wydatek. Ceny innych wydatków z czasem by spadły. Ci, którzy nie muszą, z podróży by zrezygnowali. Ceny transportu na skutek niższego popytu z czasem by spadły. Każdy z tych scenariuszy osłabiłby inflację. Żaden w krótkiej perspektywie nie jest przyjemny, ale owocuje nagrodą w nieco dłuższym okresie. Niestety politycy, szczególnie w roku wyborczym, na straty w krótkiej perspektywie nie mogą sobie pozwolić.
I tak ceny biletów kolejowych stały się tematem konferencji prasowych rządu, który – zgodnie ze swoją filozofią – musi być aktywnym graczem na rynku i pokazywać, że wszystko może. Wszystko sprawnie naprawi. By żyło się lepiej. I tak, w ostatnich latach rozwiązywaliśmy problemy: zamkniętych firm z powodu epidemii, zamkniętych firm z powodu zamkniętego obszaru przygranicznego z Białorusią, zamkniętych biznesów z uwagi na wojnę Rosji, rosnące ceny energii elektrycznej, gazu czy paliwa. Wszędzie tutaj politycy pokazali, że potrafią pomóc. Wysokie ceny mieszkań? Proszę bardzo. Projekt już na agendzie. A niskie ceny biletów kolejowych załatwia się od ręki.
Szybko więc zapowiedziano, że ceny przejazdów pociągiem „na pewno na tym poziomie, na jakim dzisiaj są, nie pozostaną”. Jako wyłączny właściciel grupy kapitałowej PKP rząd ma prawo wpływać na polityki cenowe posiadanej przez niego spółki. Tym bardziej, że w tym przypadku nie ma mowy o pokrzywdzeniu akcjonariuszy mniejszościowych, nastawionych na zysk z zainwestowanego kapitału. Czyli: ceny będą niższe, rząd może ingerować, jak chce i dodatkowo zyska politycznie. Czyli nie ma problemu? Otóż jest.
Największym przegranym w dłuższym okresie będziemy my. Po pierwsze, każda taka ingerencja to wydatek z budżetu państwa, czy też przedłużenie czasu wysokiej inflacji. Po drugie, rozkwita i utrwala się w naszym kraju pokusa nadużywania (ang. moral hazard). Czyli firmy i konsumenci chronieni przed ryzykiem będą zachowywać się nonszalancko. W końcu koszty zmaterializowanego ryzyka pokryje rząd. Po trzecie, politycy na dekady staną się zakładnikami tej gry. Za każdym razem, gdy w gospodarce pojawi się problem, w kolejce ustawi się nowa grupa stratnych, którzy będą żądać interwencji. A za pokrycie kosztów nadryzykantów, jak już pisałem, zapłacimy na koniec my wszyscy.
A to nie koniec problemów. Inflacja ciągle w natarciu. Jeszcze wiele rzeczy zdrożeje. Otwieram prasę. Pierwszy nagłówek: „Nie będzie jajek? Na Zachodzie już brakuje, a w Polsce ceny szaleją!”. Niedobrze… Chleba, jaj i kiełbasy na wybory nie może przecież zabraknąć. A przynajmniej każdego musi być na to stać.
Piotr Palutkiewicz