Kim był konstruktor niezwykłej broni, która stała się marzeniem kolekcjonerów militariów na całym świecie? Józef Maroszek rodził się w 1904 r. w Boglewicach nieopodal Grójca, w wielodzietnej chłopskiej rodzinie Pawła Oktawiana i Franciszki (z Małachowskich) Maroszków. Do szkoły powszechnej chodził w rodzinnej miejscowości. O tym, że może wyrosnąć na zdolnego konstruktora, udowodnił już jako nastolatek, gdy uczęszczał do Gimnazjum Stefana Chrupczałowskiego w Warszawie. Zbudował wówczas miniaturową maszynę parową z kotłem z łuski artyleryjskiej (kalibru 155 mm). I nie tylko zbudował – potrafił też połączyć ją z dynamem produkującym energię elektryczną, o czym świadczyła świecąca się żarówka.
Ministerialne stypendium
Konstrukcję Józka zobaczył jeden z nauczycieli, który poradził mu, by po maturze złożył papiery na Politechnikę Warszawską i tam rozwijał swój talent. Maroszek tak uczynił i w 1923 r. rozpoczął studia na Wydziale Mechaniczno-Konstruktorskim.
Już wtedy zwrócił na siebie uwagę i uzyskał stypendium Ministra Spraw Wojskowych na przygotowanie pracy dyplomowej pt. „Uproszczenie technologiczne karabinu krajowej produkcji”. Niebawem MSW przekonało się, że była to dobra inwestycja. Efektem kilkuletniej pracy Maroszka była (skonstruowana w warszawskiej Fabryce Karabinów) gruntowanie przebudowana wersja karabinka wz. 29. Innowacja – karabinek KP-32 – nigdy nie weszła do produkcji seryjnej, jednak przyczyniła się do tego, że młodym konstruktorem zainteresowało się wojsko.
Studiowanie przeciągnęło się nieco, bo ze względu na trudne warunki finansowe Maroszek musiał równocześnie pracować zarobkowo, ale w kwietniu 1932 r. uzyskał tytuł inżyniera mechanika i z miejsca został zatrudniony w Wojskowym Instytucie Technicznym Uzbrojenia w Warszawie (WITU).
Fortel z Urugwajem
W pierwszej połowie lat 30. inż. Maroszek rozpoczął prace nad karabinem przeciwpancernym, który byłby w stanie skutecznie niszczyć czołgi i wozy pancerne. Badania teoretyczne wykazały, że należy skonstruować broń nadającą wystrzeliwanemu pociskowi wysoką prędkością wylotową. Miała ona kluczowe znaczenie, bo zdecydowano się zastosować klasyczny dla karabinów, a nie dla broni przeciwpancernej, kaliber 7,92 mm. Podjęto więc współpracę z wytwórnią prochu w Pionkach, która przygotowała proch zdolny nadać pociskowi pożądaną prędkość wylotową. Maroszek, opracowując geometrię lufy karabinu, musiał też poradzić sobie z problemem dużego odrzutu broni, który mógł złamać obojczyk strzelca. Skonstruował zwiększający bezpieczeństwo hamulec gazów wylotowych. Twórcy karabinu zastosowali również nietypowy ołowiany rdzeń pocisku, który zmniejszał zjawisko rykoszetu przy strzelaniu do płyt pancernych ustawionych pod kątem.
Karabin przeciwpancerny wzór 35 (kb ppanc wz. 35) zaprezentowany został prezydentowi Ignacemu Mościckiemu oraz generalicji na poligonie w Zielonce. Wyniki były rewelacyjne. Na dystansie 300 m broń przebijała pancerz grubości 15 mm, a z odległości 100 m skuteczność wzrastała do 30 mm, co pozwalało na unieruchomienie większości czołgów produkowanych w Europie. Produkcja karabinu ruszyła w 1938 r. i do wybuchu wojny wyprodukowano około 3500 sztuk.
Początkowo produkcja była utajniona, czego ślad widać nawet w nazwie własnej karabinu – „Ur” to skrót od Urugwaju, do którego rzekomo (w skrzyniach z napisem: sprzęt mierniczy) miał być eksportowany. Do służby wprowadzono go latem 1939 r.
Dzięki zachowaniu tajności broń była całkowitym zaskoczeniem dla Niemców, którzy z powodu siły rażenia karabinu musieli zwiększyć opancerzenie swoich pojazdów wojskowych.
Karabin wz. 38M
Kiedy w 1934 r. Instytut Badań Materiałów Uzbrojenia rozpisał konkurs na projekt pierwszego karabinu samopowtarzalnego, Maroszek postanowił stanąć w szranki z innymi konstruktorami. Stawka była wysoka, gdyż Polska aspirowała do światowej czołówki. Trzeba nadmienić, że dla konstruktorów broni strzeleckiej lat 20. i 30. zbudowanie karabinu samopowtarzalnego było prawdziwym wyzwaniem. Przed II wojną światową zaledwie w kilku krajach udało się skonstruować karabin samopowtarzalny, który przeszedł fazę prototypową, a tylko Amerykanie mogli pochwalić się udaną konstrukcją wprowadzoną do produkcji. W pozostałych krajach udało się to dopiero w trakcie wojny.
Nie było wówczas koncepcji naboju pośredniego, a w rękach żołnierzy dominowały karabiny powtarzalne. Konstruktorzy chcieli okiełznać energię początkową nabojów karabinowych, próbując zarazem zachować prostotę konstrukcji i niewielką masę własną broni. W wielu wypadkach jednak to się nie udawało. Na tym tle konstrukcja inżyniera Maroszka prezentowała się bardzo dobrze, wręcz nowatorsko.
Z karabinem wzór 38M wiąże się ciekawe wydarzenie. Otóż w trakcie pokazowego strzelania na poligonie w Zielonce Maroszek – mający kwalifikacje strzelca wyborowego – trafił w każdy z dziesięciu celów, wzbudzając tym podziw obserwatorów. Podobno został nawet wyściskany przez samego generała Sosnkowskiego. Jedno jest pewne: celność świadczyła nie tylko o kwalifikacjach strzelca, lecz także o wartości nowej broni.
– Ta broń jest świadectwem umiejętności polskich przedwojennych inżynierów. Analizując jej budowę i parametry, należy przyznać, że konstrukcja Józefa Maroszka posiadała spory potencjał. Zwłaszcza biorąc pod uwagę małą liczbę części, sposób działania automatyki broni i ryglowania zamka – mówi Grzegorz Rutkowski z Muzeum Historii Polski.
Trzecim karabinem inż. Maroszka był ręczny karabin maszynowy, a konkretnie wariant szkoleniowy karabinu maszynowego wz. 28 „Browning” dostosowany do tańszej amunicji sportowej. Miała to być broń uniwersalna. Maroszek postanowił stworzyć broń szkoleniową – ręczny karabin maszynowy, który po wymianie kilku części mógłby przekształcić się z karabinu szkolnego w pełni funkcjonalną broń na wojskową amunicję. Maroszek znacząco zmniejszył też koszty amunicji do tego karabinu, zastępując ją myśliwską. Co ciekawe, ta broń treningowa mimo lżejszej wagi pocisku wytwarzała drgania zbliżone do modeli bojowych, co miało szkolących się oswajać z warunkami panującymi na polu walki.
Przy pracy nad polskim karabinem maszynowym inż. Maroszek współpracował z Działem Broni Małokalibrowej. Udało się zbudować bardzo dobry prototyp, który przeszedł próby na poligonie. Niestety dalsze prace przerwała wojna.
Chrzest bojowy
Wybuch II wojny światowej zastał Maroszka w Warszawie. Pracownicy WITU zostali ewakuowani pociągiem na wschodnie tereny II RP. Celem była Rumunia, gdzie konstruktorzy i specjaliści od wojskowości mieli kontynuować prace badawcze na rzecz polskiej armii. Maroszek zabrał w tę podróż swój prywatny egzemplarz karabinu wz. 38M. Niestety cios w plecy Rzeczypospolitej zadany 17 września przez ZSRR przekreślił plany ewakuacyjne, gdyż Armia Czerwona zdążyła odciąć drogę ucieczki.
Dzień wcześniej karabin Maroszka po raz pierwszy sprawdził się w walce. Pociąg ewakuacyjny został zaatakowany przez samoloty Luftwaffe pod Zdołbunowem na Wołyniu, kiedy akurat trwał postój. Pociąg z uciekinierami wydawał się łatwym celem, jednak jego obstawa odpowiedziała ogniem. Za swój karabin chwycił także Maroszek, który ostrzelał samolot i raniąc pilota, zmusił go do lądowania. Niebawem kula dosięgła także strzelca pokładowego.
O walce z niemieckim samolotem opowiadał w latach 70. (w zarejestrowanym wywiadzie) sam konstruktor. Był to jedyny potwierdzony przykład użycia karabinu samopowtarzalnego wz. 38M we wrześniu 1939 r. Zwycięski przykład. Warto nadmienić, że choć produkcja seryjna karabinu zdążyła ruszyć, to do początku wojny zdołano wyprodukować jedynie ok. 150 sztuk tej broni.
W okupowanej stolicy
Na szczęście Maroszkowi udało się cało wrócić do Warszawy. Drugim cudem było to, że w stolicy Niemcom nie udało się go wytropić. WITU rzecz jasna już nie istniał, z czegoś trzeba było żyć, toteż od grudnia 1939 r. inżynier pracował jako brygadzista w zakładzie mechanicznym H. Zielezińskiego na Pradze.
Wydawało się, że o nim zapomniano i że w miarę spokojnie dotrwa lepszych czasów. Jednak o Maroszku i jego karabinach doskonale pamiętał emigracyjny rząd RP. Konstruktor był szczególnie wyczekiwany przez polską armię we Francji, dlatego wkrótce wysłano po niego kuriera, który miał przeprowadzić go przez Węgry do Francji. Armia chciała, aby konstruktor dostosował swojego Ura do walki z ciężej opancerzonymi pojazdami wroga. Niestety po dotarciu do Krakowa kurier został zatrzymany przez Gestapo. Maroszek kolejny raz cudem uniknął aresztowania.
Po powrocie do Warszawy imał się różnych zajęć: pracował w firmie Stanisława Krasuskiego (gdzie kierował wydziałem obróbki mechanicznej), w warsztacie naprawy motocykli, w znanej firmie Kukiera i Lisowskiego. Szybko zaangażował się też we współpracę z Armią Krajową – we własnym mieszkaniu produkował sprężyny i części zamienne do zdobycznej broni. Przewoził też broń do miejsc składowania, ryzykując życiem w razie wpadki. Jednak i tym razem Anioł Stróż miał nad nim czuwanie. Podobnie podczas Powstania Warszawskiego, w którym został ranny.
Po kapitulacji stolicy przeszedł obozy przejściowe, po czym trafił do rodziny na Lubelszczyźnie, jednak już w marcu 1945 r. wrócił do ukochanej Warszawy. I tutaj kolejny cud – jego mieszkanie na Mokotowie ocalało, choć niemal cała stolica legła w gruzach.
Cywilne patenty
Przez pierwsze trzy lata po zakończeniu wojny Maroszek pracował w Zakładach Kukiera w Warszawie, po czym przeniósł się do Łodzi, gdzie na Politechnice Łódzkiej rozpoczął pracę naukową. Niebawem jednak wrócił do stolicy, gdzie objął stanowisko asystenta na Politechnice Warszawskiej. Wkrótce awansował na zastępcę profesora i związał się z Wydziałem Mechanicznym i Technologicznym, gdzie wykładał podstawy konstrukcji maszyn.
O dokonaniach Józefa Maroszka pamiętały instytucje wojskowe, które namawiały go do ponownego zajęcia się konstruowaniem broni. Ten jednak odmawiał tłumacząc, że nie widzi perspektyw dla rozwoju broni konwencjonalnych.
W latach powojennych opatentował natomiast swoje „cywilne” wynalazki, np. „zamek zapadkowy bezkluczykowy do drzwi”, „zamek do wywietrznika” i „fotel rzędowy” dla Teatru Polskiego w Warszawie. Po przejściu na emeryturę pracował nad kolejnymi wydaniami swoich skryptów naukowych i korespondował z innym genialnym polskim wynalazcą, mieszkającym w USA Januszem Manguskim (opisywanym już na naszych łamach twórcą walkie-talkie).
Józef Maroszek zmarł w styczniu 1985 r. ciesząc się ogromnym szacunkiem w środowisku naukowym i wśród byłych studentów. Przez historyków wojskowości zaliczany jest do grona wynalazców, którzy wyprzedzili swój czas. A mnie nurtuje pytanie, czy losy wojny potoczyłyby się inaczej, gdyby karabiny Maroszka i inne polskie wynalazki przemysłu zbrojeniowego (a mieliśmy wielu genialnych, innowacyjnych konstruktorów) stały się podstawowym wyposażeniem polskiej armii…