12 maja 1983 r. warszawski maturzysta Grzegorz Przemyk został zatrzymany przez funkcjonariuszy MO i przewieziony na komisariat na Starym Mieście. Następnie milicjanci, którzy na swoim terenie czuli się bezkarnymi panami życia i śmierci, pobili młodego chłopaka. Pobicie było na tyle brutalne, że dwa dni później, mimo udzielonej mu pomocy lekarskiej, Grzegorz Przemyk zmarł. Przyczyną śmierci były głębokie urazy narządów wewnętrznych.
Jaki był stan maturzysty, przed którym życie stało otworem, świadczą zeznania jego matki, Barbary Sadowskiej.
– Zobaczyłam Grzesia leżącego bokiem na kozetce, chronił brzuch. Kucnęłam przy nim i zaczęłam pytać, co się stało. Zobaczyłam, że jest nieprzytomny, nie odpowiadał mi, nie poznawał mnie. W tym momencie poczułam, że stoi za mną mężczyzna, który wręczył mi jakiś papier. To było skierowanie do szpitala psychiatrycznego. Tekst, który widniał na tym skierowaniu, w niczym nie przypominał wywiadu lekarskiego. Zobaczyłam zdanie, że na komendzie milicji nie wykonywał poleceń. Nie wyraziłam zgody na zabranie syna do szpitala psychiatrycznego. […] Przełożono Grzesia na nosze. Jeszcze zobaczyłam, że z buzi wyciekała mu ślina z krwią, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, co tak naprawdę się stało i jak poważny jest stan mojego dziecka – zeznawała podczas rozprawy Barbara Sadowska.
Zrobienie z ofiary przemocy psychicznie chorego było starą bolszewicką metodą. Stanowcza postawa matki uchroniła Grzegorza Przemyka przed podobnego rodzaju insynuacjami. Niemniej winni zbrodni musieli się znaleźć – i wkrótce się znaleźli. Śledztwo od początku prowadzone było tak, by cień podejrzenia nie padł na milicjantów. Winą obciążano więc sanitariuszy, którzy wieźli pobitego Grzegorza Przemyka z komisariatu do szpitala. Do sanitariuszy „dokooptowano” też lekarzy pogotowia. Na szczęście w aktach tej sprawy zachowała się notatka gen. Czesława Kiszczaka: „Ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze”. Tę tezę lansował też w mediach ówczesny rzecznik rządu – Jerzy Urban. Nic zatem dziwnego, że sąd zmierzał do uniewinnienia milicjantów.
Warszawa wiedziała jednak swoje. 19 maja 1983 r. pogrzeb 19-letniego Grzegorza Przemyka zgromadził aż kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Uroczystości pogrzebowe młodego, niewinnego maturzysty zamieniły się w potężną antykomunistyczną manifestację. Warszawiacy pamiętali także o jeszcze jednej tragedii, która wydarzyła się rok wcześniej. Mowa o brutalnie rozpędzonej na rozkaz gen. Kiszczaka manifestacji (3 maja 1982 r.), podczas której zmarły dwie brutalnie pobite przez milicję i ZOMO osoby – podczas tej 3-majowej manifestacji Warszawiacy spontanicznie zaczęli budować barykady przeciw ZOMO.
Wyreżyserowany proces sądowy w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka zakończył się w lipcu 1984 r. Był relacjonowany na antenie Polskiego Radia przez Marka Kassę.
Słuchając zeznań świadków, widać było wyraźnie, że wielu z nich było wcześniej nakłanianych do składania zeznań, które miały obciążyć zupełnie inne osoby – nic zatem dziwnego, że sąd uwolnił dwóch milicjantów od zarzutu pobicia. Po wymuszeniu w śledztwie nieprawdziwych zeznań na 2 i 2,5 roku więzienia skazani zostali („za nieudzielenie pomocy pobitemu”) dwaj sanitariusze, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala. Sąd za winną uznał także lekarkę Barbarę Makowską-Witkowską, która, nie mając z tym tragicznym zdarzeniem nic wspólnego, przesiedziała w więzieniu 13 miesięcy.
Po 1989 r. sprawa śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka na komisariacie przy ul. Jezuickiej wielokrotnie powracała na wokandę. Była rozpatrywana również przez sądy III Rzeczypospolitej (m.in. uchylono wydane w 1984 r. niesprawiedliwe wyroki). Jednak do skazania prawdziwych sprawców, m.in. milicjanta Ireneusza K., de facto nie doszło. Sprawa Ireneusza K. wracała parokrotnie na wokandę w następnych latach. Wprawdzie – a był to pierwszy i jedyny wyrok skazujący – w 2008 r. Sąd Okręgowy uznał Ireneusza K. za winnego i skazał na 8 lat więzienia (po czym karę zmniejszono o połowę na mocy amnestii), co z tego jednak, skoro wyrok ten został już w 2009 r. uchylony przez Sąd Apelacyjny, który prawomocnie uznał, że sprawa przedawniła się 1 stycznia 2005, a przepis, na który powoływał się Sąd Okręgowy i pełnomocnicy ojca Przemyka, nie ma tu zastosowania.
W 2010 r. Sąd Najwyższy potwierdził, że sprawa śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka uległa przedawnieniu. Wyrok ten można skwitować tylko jednym stwierdzeniem: skandal! Takie wyroki dają, zwłaszcza dzisiaj, dużo do myślenia o niezależności i niezawisłości sądów. Można by rzec, że w tym wypadku sąd był „niezawisły”, ale od sprawiedliwości…
W sierpniu 2007 r. prezydent Lech Kaczyński pośmiertnie odznaczył Grzegorza Przemyka Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. O historii Przemyka przypomina świetny film „Żeby nie było śladów”. Na szczęście ślady pozostały – przynajmniej w pamięci tych, którzy chcą pamiętać.
*
Mnie zastanawia, czy o tej historii słyszał pewien emerytowany milicjant o nazwisku Mazguła, który swego czasu wychwalał okres PRL-u. Gdyby chcieli Państwo zobaczyć fragmenty „erupcji nienawiści milicjantów” (jak wspomina w filmie jedna z ofiar) podczas rozpędzania manifestacji 3-majowych w Warszawie i Krakowie, to zapraszam na film – poniżej. Co ciekawe, są to fragmenty nagrywane przez samych esbeków, jako film instruktażowy.