Na naszym członkostwie w Unii korzystają wcale nie mniej bogate kraje zachodniej Europy. Wiedzą o tym doskonale unijni urzędnicy, wiedzą politycy w takich państwach jak Niemcy. Mechanizm jest prosty, do Polski w formie funduszy unijnych trafiają miliardy euro – to bezsprzeczny fakt. Głównym fundatorem są tutaj nasi sąsiedzi zza Odry, największy płatnik do wspólnego budżetu, sporo dokładają też inne zamożne państwa tzw. Starej Unii. Czy kieruje nimi altruizm, gotowość do bezinteresownego niesienia pomocy? Oczywiście nie. To system, w ramach którego te pieniądze wracają na Zachód w formie kontraktów dla tamtejszych firm realizujących u nas warte wiele miliardów inwestycje infrastrukturalne. Z łatwością zachodnie podmioty zdominowały także sektor handlu, zagraniczne sklepy wielkopowierzchniowe radzą sobie w Polsce znakomicie.
Ogólnie rzecz ujmując, staliśmy się swoistym Eldorado dla przedsiębiorstw z bogatych krajów Wspólnoty, nie napotykały one u nas żadnych barier i spokojnie rozwijały swoją działalność. W tych okolicznościach powinniśmy móc liczyć na wzajemność, to znaczy na brak barier dla polskich firm wchodzących na rynki w Starej Unii. Mamy do tego prawo, o tym stanowi bowiem prawo traktatowe Unii Europejskiej i w zasadzie po to ta organizacja została powołana i po to ustanowiła wspólny wewnętrzny rynek. Rynek ów opiera się na czterech swobodach zawartych w pierwotnym prawie UE, chodzi o swobodę przepływu osób, usług, towarów i kapitału. Prawo unijne zakazuje ostro dyskryminacji związanej z państwem pochodzenia przedsiębiorstwa, każdy ma mieć równe szanse bez względu na kraj członkowski, w którym podejmuje działalność.
Tyle pięknie brzmiąca teoria. W praktyce sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Wielu polskich przedsiębiorców wprost skarży się na sankcjonowaną na poziomie państwowym dyskryminację. Polega ona na stosowaniu różnego rodzaju kontroli i inspekcji, którym podlegają nasze firmy chcące działać w innych krajach Wspólnoty. Mówiąc bez ogródek chodzi o to, aby wykurzyć je z lokalnego rynku. I niestety, często się to udaje. Deklaracje i traktatowe zapisy mają się zatem nijak do realnych działań, w których cel jest prosty: uniemożliwić rozwój biznesu i chronić krajowe firmy przed polską konkurencją.
W tych okolicznościach rynek wewnętrzny oparty na wspomnianych swobodach to fikcja, na którą nie możemy się godzić. Trzeba zatem głośno mówić o niedopuszczalnych praktykach, taki cel ma tzw. czarna księga przygotowywana przez Ministerstwo Rozwoju na podstawie informacji przekazanych przez polskich przedsiębiorców. To cenna inicjatywa, tyle że niewystarczająca. Powinna ona stanowić przyczynek do twardych działań, wśród których wymienić trzeba w pierwszej kolejności większą obecność urzędników z Polski w instytucjach unijnych, takich jak Komisja Europejska czy wsparcie naszych firm w ewentualnych skargach do TSUE na nielegalne działania, których padają ofiarą. Kuleje także polski lobbing w Brukseli, pod tym względem nie mamy nawet startu do Francji czy Niemiec.
Do zrobienia jest zatem wiele. Może warto, aby ten temat także przebił się do świadomości społecznej jako istotny aspekt naszego członkostwa w Unii.